Zagłada Żydów i Romów na Sądecczyźnie

Łukasz Połomski

Konspekt lekcji HISTORII

Przewidywany czas: 45 minut.

TREŚCI PROGRAMOWE:

I. Temat zajęć: Zagłada Żydów i Romów na Sądecczyźnie.

II. Cele zajęć.

Uczeń/Uczennica:
– opisuje przebieg Zagłady Romów i Żydów;

– zna najważniejsze miejsca związane ze zbrodniami niemieckimi na ziemiach polskich;

– omawia postawy społeczeństwa wobec popełnianych zbrodni;

– zna najważniejsze miejsca związane z Zagładą Żydów w Nowym Sączu.

III. Formy, metody, techniki uczenia oraz środki dydaktyczne:

1. Formy nauczania: praca zbiorowa (klasowa), praca jednostkowa, praca w grupach.

2. Metody i techniki nauczania:
– metody podające – objaśnienie, pogadanka;
– metody aktywizujące – dyskusja, praca w grupach;
– metody programowe – praca z podręcznikiem.

3. Środki dydaktyczne:
– teksty źródłowe;
– mapa Nowego Sącza.

IV. Tok lekcji:
1. Sprawy organizacyjne:
• powitanie uczniów klasy;
• sprawdzenie listy obecności;
• uczniowie zapisują do zeszytów temat: Zagłada Żydów i Romów na Sądecczyźnie.

2. Nauczyciel wprowadza uczniów w temat. Uczniowie wysłuchują wykładu nauczyciela na temat ograniczeń względem ludności żydowskiej i romskiej po objęciu rządów przez Hitlera, a następnie w okresie okupacji niemieckiej. Należy dokładnie omówić takie pojęcia jak:
– ustawy norymberskie – nauczyciel wymienia prawa ograniczające ludność żydowską i romską, dyskutuje z uczniami, które w ich ocenie były najbardziej krzywdzące;
– gwiazda Dawida – nauczyciel omawia znaczenie tego symbolu, zarówno w kontekście historii, jak również wojny. Odnosi się do dokumentów wprowadzających obowiązek jej noszenia w czasie okupacji. Nawiązuje z uczniami rozmowę na temat znaczenia takiego oznaczania innych;
– getto – nauczyciel omawia historię gett, wychodząc od czasów średniowiecza. Pokazuje uczniom, że dzielnice zamknięte dla Żydów były pułapkami śmierci, której nie można było uniknąć;
– eksterminacja – nauczyciel wyjaśnia pojęcie, odwołując się do wcześniejszych przykładów ludobójstwa np. w okresie kolonizacji lub rzezi Ormian;
– obozy koncentracyjne i zagłady – nauczyciel wyjaśnia różnicę pomiędzy tymi miejscami, jednocześnie wskazując najważniejsze z nich, które Niemcy stworzyli na ziemiach polskich.

3. Nauczyciel omawia sytuację ludności romskiej i żydowskiej na Sądecczyźnie. W celu przygotowania tego fragmentu można zapoznać się z następującą publikacją: Pamiętając dla przyszłości. Historia Żydów na Sądecczyźnie: konteksty – nawiązania – refleksje, Nowy Sącz 2016. Najważniejsze kwestie do omówienia:
– brak szerszej wiedzy o Romach, wyłącznie oparta na stereotypach;
– zarys historii Żydów sądeckich szczególnie w kontekście stosunków polsko-żydowskich do 1939 r.;
– wymienienie i wspomnienie o mniejszościach narodowych, mozaice wielokulturowej żyjącej na Sądecczyźnie do 1939 r. (także Łemkowie i Niemcy).

4. Nauczyciel dzieli uczniów na grupy. Każda z grup otrzymuje załączony tekst źródłowy (wszystkie teksty znajdują się w załączniku) i go czyta.
GRUPA I – wspomnienia Markusa Lustiga;
GRUPA II – wspomnienia na temat Zagłady Romów;
GRUPA III – wspomnienia Janiny Gołosińskiej-Maćkowiak;
GRUPA IV – wspomnienia Jadwigi Fiszbain.

Po przeczytaniu tekstów każda grupa na kartce papieru powinna narysować przedmiot, jedną rzecz, która ich zdaniem symbolizuje historię, z którą się zapoznali. Może to być np. dohistorii Lustiga pióro lub łóżko; do historii Romów – ogień lub wozy; do historii Gołasińskiej – szkolna teczka lub nici; do historii Fiszbain – gruszki. Należy uczniom zostawić dowolność w tym względzie.

5. Po analizie tekstów źródłowych i stworzeniu rysunków przechodzimy do mapy Nowego Sącza, która powinna być wyświetlona lub wisieć na tablicy (ewentualnie schematycznie można spróbować samemu naszkicować). Każda z grup opowiada o miejscu, gdzie działa się akcja czytanego tekstu źródłowego. Staramy się zaznaczyć te punkty na mapie, którą widzą wszyscy. W tych punktach naklejamy rysunki przygotowane w grupach. Każda z grup musi opowiedzieć, dlaczego wybrała taki symbol dla przeczytanej historii.
GRUPA I – ulica Pijarska;
GRUPA II – brzeg rzeki Kamienicy;
GRUPA III – dawne getto przy zamku;
GRUPA IV – aleja Batorego/cmentarz ewangelicki.

Następnie nauczyciel prosi uczniów o poszukanie w smartfonach informacji o miejscach upamiętnionych w Nowym Sączu, które dotyczą Zagłady Romów i Żydów. Uczniowie powinni znaleźć:
– postument na Placu Trzeciego Maja;
– cmentarz żydowski;
– tablicę na ul. Franciszkańskiej 8;
– tablicę na sądeckiej synagodze.

Następnie zaznaczamy te punkty na wspólnej mapie, którą widzą wszyscy.

6. Nauczyciel omawia przeczytane teksty źródłowe. Wskazuje w nich na podobieństwo pomiędzy Zagładą Romów i Żydów. Próbuje nawiązać dyskusję z klasą na temat pamięci oraz potrzeby innych form upamiętnień tragedii II wojny światowej. Czy są potrzebne? W jaki sposób to robić? Dlaczego powinniśmy pamiętać o tych wydarzeniach – jaki powinien ludziom przyświecać cel?

7. Podsumowanie dyskusji i zakończenie lekcji.

 

ZAŁĄCZNIK – GRUPA I

Wspomnienia Markusa Lustiga (ur. 1925 r.)

Jednak nie tym razem. Tym razem szczęście nie uśmiechnęło się do nas. Nie, nie można się uspokoić. Z niższego piętra słychać walenie w drzwi, które za chwilę się otwierają, skrzypią, słychać niemieckie przekleństwa, zdławiony krzyk. Seria z karabinu przeraża mnie. Jeszcze jedna. Trzask ciężkich mebli, dźwięk rozbijanego szkła. Zaczynam drżeć. Nie panuję nad rękami i nogami. Nagle cisza.

Może teraz pójdą w inne miejsce? Proszę! – błagam. Ale nie. Wchodzą po schodach, słyszę stukot ciężkich obcasów na podłodze. Ciężkie kroki dochodzą do naszego piętra. Naciągam na głowę pierzynę. Może pójdą na poddasze, do najwyżej położonych mieszkań, może nas ominą? Drżę, boję się. Zabili rodzinę Herzbergów, jestem pewien. Już nie słyszę głosów w ich mieszkaniu. Moja kolej na śmierć. Znam skrzypienie drzwi mieszkania rodziny Szejnfeldów. Żołdacy wychodzą stamtąd bez strzałów. Teraz znajdują się w mieszkaniu obok naszego. Seria z karabinu przeraża mnie. Naciągam mocniej pierzynę na głowę. Przestaję oddychać. Jak dobrze, że Mojżesz Józef śpi. Nie ruszy się, nie zobaczą go, uratuje się. Strzały zbliżają się. Słyszę spadające i roztrzaskujące się przedmioty, słyszę ciężkie ciała osuwające się na podłogę. Niemieckie okrzyki morderców, płacz.

Teraz mordercy, żeby sczezło ich imię, wyłamują drzwi i wchodzą do naszego mieszkania, do pokoju mojego i mojego brata, Mojżesza Józefa. Haman i jego banda morderców śpieszą się i wchodzą do pokoju rodziców. Nie oddycham, nasłuchuję, co się dzieje w drugim pokoju.
– Co zrobią ojcu i mamie, przerażający strach – szepczę w poduszkę.
– Czym się zajmujesz? – pyta żołdak ojca po niemiecku.
– Jestem introligatorem – odpowiada słabo ojciec. To jego ostatnie słowa.
– Odwróć się! – słychać brutalny rozkaz. Słyszę strzały i odgłos osuwającego się ciała. Kurczę się z przerażenia.  – Tato! – szepczę do siebie. Mama wybucha strasznym płaczem. W jej szlochu słychać przerażenie. Strzały. Cisza. – Mamusiu! – szepczę spod pierzyny. Słyszę przerażoną Rachel, wybuchającą płaczem i krzyczącą:
– Mamusiu! Mamusiu!

Strzały. Cisza. Zaciskam oczy z całej siły pod pierzyną. Oblewam się zimnym potem. Drżę bezsilnie. Wychodząc, przechodzą przez nasz pokój. Słyszę ich kroki obok naszego łóżka. – Żeby już sobie poszli! – modlę się gorąco.

– A co tu jest? – mówi jeden z morderców.
– Zostawcie go, to jeszcze malec – odpowiada jakiś głos. To nie pomaga małemu Mojżeszowi Józefowi, śniącemu swój sen. Pistolet załadowany. Krew zastyga mi w żyłach. Strzał prosto w głowę mojego braciszka. Leżę, drżąc i wstrzymując oddech, przykryty pierzyną, czuję ciepłą krew brata cieknącą po moich nogach. Wreszcie wychodzą z naszego pokoju.
– Dobranoc! – nie zapomniał powiedzieć diabeł po polsku i zaśmiał się. Skamieniałem w łóżku. Nie mogę się ruszyć ani odetchnąć. Czy oni naprawdę zniknęli? Wrócą? Nie płaczę i nie krzyczę. Język stanął mi kołkiem. Moje ciało zmieniło się w kamień. Mózg zaczadział. Moje serce… przepełnia bojaźń. Leżę w łóżku i czekam, żeby w domu umilkły strzały. Wreszcie zapada cisza. Śmiertelna cisza. Pierze, czerwone od krwi, opadają na podłogę.

– Muszę wstać z łóżka – rozkazuję sobie samemu. Siedzę, drżą mi nogi, ciało omdlewa. W oczach mam grozę. Śmierć i zniszczenie. W naszym łóżku leży mój brat bez oznak życia. Jego roztrzaskana głowa wciąż spoczywa na poduszce, jak gdyby wciąż był pogrążony we śnie. Zamykam oczy z przerażenia. Ruszam w stronę pokoju rodziców. Ojciec leży w ogromnej kałuży krwi. Ma roztrzaskaną głowę. – Tato, co oni Ci zrobili, tato… – mówią moje zaciśnięte wargi. Mama i Rachel leżą pogruchotane i nieme na swoich łóżkach, pokryte czerwonym od krwi pierzem. Ściany i podłoga przypominają rzeźnię.
– Mamo, Rachelo… – szepczę ze zgrozą. Uderza mnie, niczym obuchem, świadomość, że zostałem sierotą bez ojca, bez matki, bez brata i bez siostry. Przeznaczenie? Szczęście? Nie wiem i nigdy się nie dowiem. Te przerażające sceny pozostaną w mojej duszy na zawsze. Noszę je w sobie niczym siłę pchającą mnie właśnie ku powodzeniu, dumie, życiu bogatemu i szczęśliwemu, budowie wspaniałej rodziny, właściwie ku istocie zwycięstwa i odwetu za to skończone zło.

 

ZAŁĄCZNIK – GRUPA II

Wspomnienia Barbary Świdzińskiej (ur. 1935 r.)

Wkrótce zaczął się lipiec, więc doczekaliśmy się wreszcie pierwszego pójścia nad Kamienicę. Jednak, gdy dochodziliśmy już do ławy (nie od strony Piekła, ale teraz od drugiej strony, od miasta), zatrzymał nas niesamowity widok! Na calutkim przeciwległym brzegu, zwanym przez nas „plażowym” – siedziała, chodziła, stała lub leżała ogromna ilość Cyganów, a ława, którą mieliśmy przejść na drugą stronę rzeki była wręcz „oblepiona” ich dziećmi. Przy drodze zaś, która biegła wzdłuż rzeki, którą dawniej chodziliśmy, stało pełno wozów, a nawet koni, które widocznie na polanach wśród krzewów już się nie zmieściły. Gdy tak staliśmy w osłupieniu na tym brzegu rzeki, na który Cyganom nie wolno było wchodzić, zaraz znalazło się wśród dzieci, co były na ławie, kilkoro śmiałków, którzy przybiegli do nas, błagając o cokolwiek do jedzenia. Mamusia natychmiast wyjęła z torby to, co zabrała z domu dla nas, dała im i kazała im szybko „zmykać”, żeby ich ktoś nie złapał. Dziś już nie wiem, czy to były tylko kostki cukru, czy może kawałek chleba. Pamiętam tylko, że miała łzy w oczach i chciała zaraz wracać do domu. Uprosiliśmy jednak, żeby iść dalej tą stroną rzeki, to może się jednak znajdzie jakiś niezarośnięty kawałek na rozłożenie koca. I znalazł się, chociaż dosyć daleko, ale było tam też i większe zakole z trochę głębszą wodą do pływania. Gdy w drodze powrotnej wstąpiliśmy do cioci Tabaszowej, powiedziała nam, że to Niemcy już od wiosny sprowadzają tu Cyganów, nawet z bardzo daleka i że wielu z nich umiera, z pewnością z głodu. Mówiła też, że pomimo zakazu stale przechodzą na tę stronę rzeki i żebrzą, albo po prostu kradną, to co się da zjeść, szczególnie z ogrodów. Gdy za kilka dni wybraliśmy się znowu na tę znalezioną poprzednio „plażę”, nie doszliśmy wcale do ławy, by nie patrzeć na te nieszczęsne dzieci – głodne i nagie – którym nie byliśmy w stanie pomóc. I to właśnie tam, w tym odległym kąciku, kiedy poszłam w krzaczki zrobić siusiu, nagle stanęła przede mną całkiem naga dziewczynka, opalona na brąz, z bardzo długimi, czarnymi włosami, które zasłaniały prawie jej całą buzię, wyciągnęła do mnie rękę i szepnęła:
 „Daj co jeść”…
 „Ale ja nic nie mam, nic!” – odpowiedziałam też szeptem, trzęsąc się ze strachu
A ona na to:
 „To przynieś jutro… cukierka, też tutaj. Ja tu przyjdę. Jestem Raissa, a ty?”
 „Basia” – szepnęłam, a ona w tej samej sekundzie zniknęła w krzakach. Oczywiście nikomu nie przyznałam się do tego spotkania, tylko cały czas rozmyślałam, skąd wziąć dla Raissy cukierka, skoro ja ich nawet nie widziałam od Bożego Narodzenia. Wprawdzie mamusia dawała nam co kilka dni po jednej kostce cukru, ale nie wiedziałam, kiedy będzie właśnie ten „cukrowy dzień?”… Jednakże następnego dnia zaczęło padać i tak padało jeszcze dni kilka, a wśród nich trafił się i ten „cukrowy”. Porwałam więc swoją kostkę i szybko schowałam pod szmatki w moim „lalkowym kąciku”. Nie mogłam się już doczekać słońca, by dać Raissie tę kosteczkę i zobaczyć jej radość! Kiedy już nadszedł ten odpowiedni do plażowania dzień, uparłam się, żeby ubrać całkiem już za krótką dla mnie sukienkę, bo tylko ona miała kieszonkę, do której mogłam schować tę kostkę cukru. Tak mi było spieszno do tego spotkania, że cały czas wybiegałam przed mamusię i Kazia, albo wciąż podskakiwałam. Jeszcze dosyć daleko od rzeki zatrzymał nas nagle przykry swąd i unoszące się jakby znad wody cienkie smugi dymu. Mamusia od razu chciała się cofnąć, ale Kaziu tłumaczył, że najpierw trzeba zobaczyć, co się spaliło. Może czyjś dom? Poszliśmy więc wolno i ostrożnie naprzód rozglądając się dookoła, aż doszliśmy na tyle blisko, by na przeciwległym brzegu Kamienicy zobaczyć całkiem pustą plażę, nie licząc chudego kundla, który biegał tam i z powrotem z żałosnym skowytem. Znad spalonych krzewów, gdzie przedtem stały wozy i konie, unosiły się jeszcze smużki dymu, co gryzły w oczy, a cała dawna, piękna plaża, była pokryta szmatami, tobołami, garnkami i fragmentami jakichś przedmiotów i chyba nawet ludzkich ciał… Nie wiem na pewno, bo mamusia natychmiast kazała nam się odwrócić i ciągnęła nas szybko z powrotem do domu. Ja jednak cały czas odwracałam się z nadzieją, że gdzieś tam z tego pogorzeliska wybiegnie nagle Raissa, bym mogła jej dać tę odrobinę cukru…
Ale ja też tego cukru nie zjadłam.

 

ZAŁĄCZNIK – GRUPA III

Wspomnienia Janiny Gołasińskiej-Maćkowiak (ur. 1931 r.)

Rano zamiast książek załadowałam do teczki szkolnej dwa bochenki chleba i ruszyłam do getta na handel wymienny. Między kręcącymi się przy budowie muru robotnikami przemknęłam się dość łatwo. Nikt nie zwracał uwagi na uczennicę z warkoczykiem i wypchaną teczką. Zaraz na pierwszej ulicy obskoczyli mnie szwargoczący Izraelici i zarzucili pytaniami w rodzaju: – Co panienka ma sprzedać? Wytłumaczyłam co mam i co potrzebuję. Nawinął się dość młody jeszcze Żyd, w wieku ok. 28 lat i powiedział, że ma nici, a o sacharynę się postara. Nie bez obawy szłam za nim z bramy do bramy, a potem po długich i krętych gankach. Otworzył drzwi i wprowadził mnie do izby, z której już od progu zaduch i fetor mało nie wyrzucił mnie na ganek z powrotem. W warunkach urągającej wszelkim zasadom higieny gnieździli się w tej izdebce: dziadek i babka, ojciec i matka, troje małych Żydziątek bawiących się na podłodze oraz półroczne dziecko wrzeszczące w kołysce. Ojciec krzyknął od progu: – Jest chleb! Zakotłowało się w pokoiku – trzy pary małych brudnych rączek wyciągnęło się do mnie. Jedna para, chyba największa, zaczęła majstrować koło zamku teczki, ale matka trzepnięciem ścierki przegoniła w kąt napastników, a mnie poprosiła, bym usiadła na krześle naprędce wytartym ścierką. Zaczęła się sumitować, że tak ciasno i brudno, że dawniej to zupełnie inaczej mieszkali, aż w końcu rozpłakała się powtarzając: – Co z nami będzie, co z nami będzie. Potem wyciągnęła z jakiegoś zakamarka parę szpulek nici – wpierw porozumiała się z mężem w swoim żargonie – i jeden chleb „poszedł” za nici. Sacharyny nie mieli, ale ja byłam uparta i nie chciałam oddać obu bochenków za nici. Musi być sacharyna i koniec. Kazali mi poczekać i we czworo – dziadkowie i ojcowie – usiedli do narady. Szwargotali głośno, spierając się i przekonując nawzajem, co chwila spoglądając w moim kierunku. W pewnej chwili przypomniało mi się opowiadanie koleżanek z dawniejszych, całkiem dziecinnych lat, że Żydzi biorą katolickie dzieci na macę. Do beczki nabitej gwoździami wpychają takie dziecko i tak długo katulają beczkę, aż krew z niego wycieknie, bo krew jest konieczna do prawdziwej macy żydowskiej. Zrobiło mi się zimno i gorąco na przemian, w gardle poczułam przykry ucisk. Nie chciałam już ani nici, ani sacharyny, byłam skłonna rzucić i teczkę z chlebem, aby tylko znaleźć się jak najdalej od tego pokoju. Mierzyłam wzrokiem odległość do drzwi, czy zdążę dopaść i uciec, czy mnie nie złapią. Ale widocznie Żydzi nie byli zwolennikami macy na mojej krwi, bo zanim się zdecydowałam, dziadek powiedział: – Panienka jeszcze trochę poczeka, będzie sacharyna. Poczłapał za drzwi i po jakimś kwadransie pełnego napięcia oczekiwania, bo jeszcze nie miałam pewności co do tej krwi, powrócił z sacharyną. Dobiliśmy więc targu i obsypana błogosławieństwami i prośbami, aby jeszcze przyjść z chlebem, z ulgą zamykałam zamki teczki, w której chleb przemienił się w nici i sacharynę. Wychodząc, spojrzałam za siebie. Siedząc „w kucki” na podłodze trójka kędzierzawych dzieci szarpała pracowicie zębami kromki chleba posypane odrobiną cukru. To najmniejsze w kołysce też dostało kawałek skórki, którą obracało w bezzębnej buzi.

Gdy wkraczałam ze swoją teczką do małej brudnej izdebki, witał mnie chóralny wrzask radości. Maluchy bez pardonu wyrywały mi teczkę i myszkowały aż do dna, bo tam zawsze leżały trzy cukierki lub trzy lizaki na długich patykach. Już nie bałam się, że pójdę na macę. Oprócz tego, że zdobywałam nici i sacharynę, z którą potem jechałam na wieś, jakieś ogromne zadowolenie dawał mi fakt, że tak bardzo jestem oczekiwana w tej rodzinie, że niosę komuś pomoc, bo na wsi to był już tylko zwykły handel wymienny.

 

ZAŁĄCZNIK – GRUPA IV

Wspomnienia Jadwigi Fiszbain (ur. 1931):

W 1942 r. (musiało to być wczesną jesienią, bo właśnie dojrzewały gruszki) nastąpiła likwidacja getta. Częściowo wywożono ludzi samochodami, ale odbywały się też tzw. marsze śmierci – Żydów pędzono jak bydło przez całe miasto i ładowano do wagonów towarowych. Po drodze natrząsano się nad nimi i strzelano jak do „kaczek” do tych, którzy nie nadążali, szli wolniej. Konwojenci jechali na motocyklach, z tyłu podążał samochód z policją granatową, a dalej jacyś ludzie, pewno także Żydzi, którzy zbierali ciała zabitych.
Marsz śmierci dla nas okazał się marszem zbawienia. Mamusia padając na bruk pociągnęła mnie za sobą i kazała leżeć cichutko. Kiedy kolumna się oddaliła, poczołgałyśmy się w kierunku krzewów pobliskiego cmentarza ewangelickiego. Zapamiętałam Jej słowa, że wcale nie miała nadziei przeżyć, że chciała tylko umrzeć razem, nie dopuścić do tego, by nas zdołano rozłączyć przed śmiercią. Mimo całej grozy u boku Matki czułam się bezpieczniejsza.
W ten sposób znalazłyśmy się poza gettem. Ukrywałyśmy się u wielu osób. Najpierw dali nam schronienie państwo Anna i Antoni Ptaszkowscy na ulicy Kunegundy 20 (mieszkał u nich już od jakiegoś czasu mój wujek Stan Fiszbain). Potem przeniosłyśmy się do państwa Janiny i Józefa Mazurków na ulicę Sikorskiego 25 (na Piekle). Wreszcie pomocną dłoń wyciągnął do nas p. profesor Giesing z ulicy Kołłątaja 29, u którego także spędziłyśmy trochę czasu.
Miejsca pobytu trzeba było często zmieniać. Nie miałam „dobrego wyglądu”: semickie rysy, czarne kręcone włosy zwracały uwagę. Trudniej było zachować bezpieczeństwo. Ukrywano mnie w przeróżnych, najbar­dziej nieprzewidzianych miejscach: w ulu i w piecu do pieczenia chleba, w zaścielonym i przykrytym kapą łóżku, po piwnicach, ogródkach i w kopach siana. Sześć tygodni spędziłam pod ziemią, w wykopanym dla mnie specjalnie w ogródku schowku.