Życie religijne nowosądeczan wyznania rzymskokatolickiego

Jakub Marcin Bulzak

Nie było takiej sfery życia, która nie uległaby zmianie po 1 września 1939 r. Oczywiście każda z nich zmieniała się w innym stopniu i na inne sposoby. Jak wyglądało życie religijne rzymskich katolików w Nowym Sączu w okresie okupacji niemieckiej? Kreśląc panoramę tego zagadnienia chcę przede wszystkim sięgnąć do mało, a czasem zupełnie nieznanych źródeł i więcej miejsca poświęcić faktom rzadziej lub zupełnie nieobecnym w dotychczasowych opracowaniach.

Początek okupacji w świetle źródeł kościelnych

Choć wybuch wojny dla wielu nie był niespodzianką, to do ostatniej chwili życie społeczne toczyło się normalnie (zaburzone co najwyżej powszechną mobilizacją ogłoszoną 30 sierpnia i panującym uczuciem podniecenia i niepewności). W ramach ogłoszeń odczytywanych w jezuickim kościele Ducha Świętego przy ul. Piotra Skargi w niedzielę 27 sierpnia 1939 r. zapowiadano na najbliższy tydzień tradycyjny harmonogram nabożeństw:

Przyszły piątek [1 września] jest pierwszym miesiąca, całodzienna adoracja Najśw.[iętszego] Sakr.[amentu] – odpust zupełny w tym kościele. O godz. 6ej – msza św. i Komunia wynagradzająca. W przyszłą sobotę o godz. 8ej – msza św. na intencję Apostolstwa Pań. W przyszłą niedzielę – uroczystość Pocieszenia Matki B.[oskiej] – odpust zupełny w tym kościele. O godz. 6ej – msza św. na intencję Apost.[olstwa] Mężczyzn; o godz. 8ej – msza św. sodalicyjna. Suma z wystawieniem Najśw.[iętszego] Sakr.[amentu] na podziękowanie za zbiory od Apostolstwa Matek[1].

Jeszcze z treści niedzielnych ogłoszeń z 3 września wynika, że nikt nie spodziewał się nadchodzące katastrofy – jedyna wzmianka wojenna brzmiała: Zwracamy uwagę, że ilekroć syrena daje znak na niebezpieczeństwo nalotu lotniczego, należałoby opuścić kościół i rozprószyć się po domach. Z tego też powodu będą odtąd msze św. ciche[2].

W kolejne niedziele zestaw ogłoszeń kościelnych wydaje się niczym nie różnić od podobnych komunikatów odczytywanych wcześniej. Tylko dokładnie je ze sobą porównując, można zauważyć, że zniknęły zapowiedzi zebrań poszczególnych stowarzyszeń i bractw, działających przy kościele (o czym więcej w dalszej części tekstu). Sięgając jednak do innych źródeł, znajdziemy relacje z wydarzeń rozgrywających się w pierwszych dniach września 1939 r. Wyjątkowym źródłem są wspomnienia rektora jezuickiego kolegium, o. Józefa Balcarka SJ[3], spisane w 1961 r. na podstawie prowadzonego na bieżąco dziennika. Ze względu na to, że źródło to nie zostało dotąd wydane, w niniejszym artykule przytoczę jego obszerne fragmenty (zachowując oryginalną pisownię wyrazów):

Już przy końcu sierpnia 1939 r. byliśmy pewni, gdyż wszystko na to wskazywało, że wnet wybuchnie wojna. Z dnia na dzień czekaliśmy na jej rozpoczęcie. Już była przygotowana obrona przeciwlotnicza. Już nakazywano zasłanianie okien wieczorem i w nocy. W ogrodzie wykopaliśmy schron. Drugi schron urządziliśmy w jednej z piwnic w domu. Wyjęliśmy obraz Matki Boskiej z ołtarza i opakowany w bezpiecznym miejscu ukryliśmy. Od wojska otrzymaliśmy maski przeciwgazowe, z czegośmy się ucieszyli, gdyż wiele mówiono o tem, że będziemy mieli wojnę gazową i opisywano straszne skutki bomb gazowych, gdyby zostały zastosowane. Już ogłoszono powszechną mobilizację. Rezerwiści opuszczają swoje rodziny, niejednokrotnie wśród płaczu i lęku swoich bliskich. Polecono, abyśmy w nocy w domu straż odbywali, by na wypadek nalotu samolotów budzono mieszkańców, aby biegli do schronu. Te wszystkie rozporządzenia i przygotowania napawały mieszkańców obawą.

I nastał dzień rozpoczęcia wojny.

 1 września 1939 r. – pierwszy piątek miesiąca
Napisałem sobie w dzienniczku: od dzisiejszego dnia zaczyna się nowy okres w historii świata. Wczesnym rankiem napadli Niemcy na Polskę.
Nic jeszcze nie przeczuwając, w tym dniu o godz. 6ej rozpocząłem mszą ś. pierwszopiątkową, by ją odprawić ku czci Najśw.[iętszego] Serca P.[ana] J.[ezusa]. Ludzie zebrani w kościele odśpiewali pieśń: „O Przen.[ajświętsza] Hostio”, gdyż Najśw.[iętszy] Sakrament był wystawiony. Zeszedłem do stóp ołtarza i w tem zawyły syreny ostrzegawcze. Był nalot wrogich samolotów. Ludzie przerażeni opuścili kościół, gdyż tak ich uczono na wykładach przeciwlotniczych, że na znak syreny należy opuścić kościoły, sale i wogóle miejsca, gdzie więcej znalazło się ludzi. Wystawione Sanctissimum schowałem do ołtarza, wróciłem do zakrystii, zdjąłem paramenta ze siebie i czekałem, co będzie. Za jakiś czas odwołano nalot. Odprawiłem cichą mszą świętą, jako też inni księża. Pomodliwszy się po mszy św. zasiadłem do konfesjonału. I tutaj można było się przekonać, że ten nalot większe sprawił skutki w niektórych grzesznych duszach aniżeli kazanie wielkiego misjonarza. Te naloty powtarzały się w ciągu dnia, jednak nie było bombardowania ani w mieście ani w okolicy. Był to jednak dzień bardzo niespokojny i spowodował wiele strachu w sercu niejednego człowieka. Dowiedzieliśmy się za pomocą radia, że przedewszystkiem Śląsk jest zaatakowany, i że wróg już przekroczył granice Polski.

 2/IX – sobota
Drugi dzień wojny znowu był pełen strachu dla nas i dla mieszkańców miasta, gdyż często odzywały się syreny, zwiastujące naloty i oczekiwano bombardowania objektów na mieście, jak się to działo we wielu miejscowościach w Polsce. Przez radio dowiadujemy się o zajmowaniu kraju ojczystego przez wroga. W nocy czuwamy i pilnujemy domu i kościoła. Nocnych nalotów jednak nie było.

 3/IX – niedziela XIV po Ziel.[onych] Świątkach.
Był to niezmiernie smutny dzień. W kościele odprawiamy tylko ciche msza święte bez kazania, gdyż naloty się powtarzają. O godz. 10ej zebrała się pokaźna liczba ludzi. I chociaż wyły syreny jednak ludzie nie opuścili kościoła. Pod wieczór wstępuje do serc ludzkich pewne uspokojenie i otucha. Radio ogłosiło, że Anglia i Francja wypowiedziały wojnę Niemcom. Spodziewano się, że te kraje zaraz zaatakują Niemcy, że Hitler będzie zmuszony do wycofania wielkiej części swojego wojska z Polski, by bronić swoich ziemi zachodnich, a Polska będzie się mogła łatwiej bronić. Równocześnie jednak dowiadujemy się, że na ziemiach Polski już wielkie walki wojenne się toczą. Czy wojska Hitlera i do nas wnet nie przybędą? […]

 5/IX – wtorek.
Był to dzień niemałego strachu i zamieszania, dzień ucieczki wielkiej ilości ludzi z miasta. Już od wczesnego rana był popłoch wielki w mieście, które ludzie prawie masowo opuszczali. Był to bardzo smutny i przykry widok. Z naszego domu zakonnego też ze strachu pouciekali Bracia, prócz jednego starego furtyana, pouciekała i służba domowa. Odnieśli klucze do O. Superiora, myśląc zapewne że może już nie wrócą. Krowy zostały przywiązane nad młynówką w ogrodzie, trzoda chlewna bez żywności, młyn zamknięto. Nie chciałem zastosować nakazu pod posłuszeństwem, by pozostali w domu, gdyż ani od wyższej władzy zakonnej nie było pod tym względem żadnych wskazówek, ani też nie chciałem nikogo narazić na jakąś przykrą ewentualność, aby nie miano żalu do przełożonego. Z innych mieszkańców domu pozostał poza przełożonym, ciężko chory O. Twardy i dwóch młodszych ojców. Jeden z nich przyszedł do mnie i pytał grzecznie o poradę, czy ma pozostać na miejscu albo czy ma uciekać. Posłałem go do kaplicy, aby się tam pomodlił i sam zadecydował, co ma ze sobą uczynić. I zdecydował się do pozostania w domu, czego też później nie żałował. Przykry przedstawiał się widok przychodzących pojedynczych żołnierzy od strony Limanowej, którzy opowiadali, że zostali tam rozbici i rozproszeni. Popołudniu były ulice miasta już puste, miało się wrażenie jakby miasto wymarło. Ludzie, co pozostali, pozamykali się w domach. Tylko tu i ówdzie pokazała się jakaś osoba z Obrony Przeciwlotniczej. Syreny już też nie dawały żadnych znaków, chociaż wrogie samoloty wywiadowcze krążyły nad miastem. Myśmy do schronu domowego zabrali z kościoła Najśw.[iętszy] Sakrament i umieścili na małym ołtarzyku. Chorego O. Twardego wzięliśmy na łóżku też do schronu, gdzie przez całą noc wiele cierpiał.Koło godz. 16ej usłyszeliśmy strzelaninę przychodzących Niemców od strony Limanowej. Grupa żołnierzy polskich, umieszczonych na zamku, odpowiedziała im. Schowaliśmy się do schronu w podziemiach domu, słyszeliśmy, jak pękają szrapnele, słyszeliśmy detonację bomb i granatów. Już się dobrze zciemniło, i przypomina się nam, że w ogrodzie jest 10 naszych krów przywiązanych nad młynówką, które jeszcze dziś nie były ani pojone ani dojone, że w chlewikach są świnie nie nakarmione. W zamieszaniu zupełnieśmy o tem zapomnieli. Trzeba coś zrobić. Jeden z odważnych młodszych Ojców, gdy strzelanina nieco ucichła, wybrał się do Domu Sodalicyjnego, wziął ze sobą jedną niewiastę ze Stowarzyszenia św. Zyty, i nie lękając się szrapneli, co w górze nad nim od czasu do czasu pękały, zaprowadził krowy do stajni, napoił, dał paszę, wydoił, zaś mlekiem nakarmił nierogaciznę w chlewikach. Potem wszystko pozamykał i wrócił szczęśliwie do domu. Zauważył, że za murem ogrodu uciekają żołnierze. W schronie pozostaliśmy przez całą noc. Br Furtyan jednak pozostał w pokoju przy furcie domowej. W nocy słyszeliśmy detonacje pocisków, lecz nic nie wiedzieliśmy, co się dzieje poza domem. Rano zauważyliśmy, że szyby we wszystkich prawie oknach domu, wychodzące na ulicę, były zbite, zaś szkłem zasiane były chodniki ulicy. W następnych dniach znajdowaliśmy około domu i w ogrodzie większe lub mniejsze kawałki rozerwanego żelaza. Jednak dom i kościół, jak można było zauważyć, poza stłuczonemi szybami, żadnego z Opatrzności Boskiej nie poniósł uszkodzenia. Po północy detonacje ucichły. Nawet nieco zdrzemnęliśmy się w schronie.

 6/IX – środa
Wczas rano przychodzi Br. Furtian do schronu i oznajmia, że Niemcy już okupują miasto. Z okien pokojów widzimy, jak obok ścian domów idą żołnierze uzbrojeni z karabinami na rękach, gotowymi do strzału. Spoglądają też do okien badając, czy kto z nich nie wygląda, ruszają klamkami drzwi wejściowych do domów, badając, czy są zamknięte. Jedna osoba z naszego domu zbyt blisko przyłożyła głowę do okna, i wnet żołnierz, który to zauważył, skierował lufę swojego karabinu ku niej.
Co się zaś w mieście działo, w jaki sposób miasto się Niemcom poddawało, tego nie byliśmy świadkami. Na miejsce dawnych władz, których w mieście wtenczas nie było ustanowiono władze nowe, jako czyste posłuszne narzędzia wykonawcze w ręku władz hitlerowskich. I odtąd nastały smutne czasy dla polskich mieszkańców miasta, zdanych na łaskę i niełaskę okupanta. W tym dniu odprawiliśmy ciche msze święte przy zamkniętych drzwiach kościelnych. W domu było nam ciężko, bo nie było komu nawet strawy ugotować do pożywienia. Przez miasto rozpoczął się nieustanny przemarsz wojsk niemieckich. Patrząc się przez okno widzieliśmy przeróżne formacje tego wojska, które maszerowało albo jechało butnie ulicą obok naszego domu. Widzieliśmy wspaniałe jego wyposażenie. Jakżeż bardzo różniło się ono od rozbitego wojska polskiego. Jednak ich duma i pycha nasuwała myśli: przyjdzie upadek, pycha ostatecznie zawsze zostaje upokorzona. […]

 7/IX – czwartek,
siódmy dzień wojny i drugi pod okupacją wroga.
Byliśmy znowu świadkami, jak formacje wojska przesuwały się ulicą obok naszego domu, nieustannie, dosyć szybko i to przez cały dzień. O jakżeż wielka ta potęga wojskowa naszego wroga, mówiono. Któż może się jej oprzeć! Mięliśmy tę ulgę, że już nie wyły przeraźliwie syreny, zwiastujące niebezpieczeństwo bombardowania. Już nie potrzebowaliśmy uciekać do schronów. Nad miastem latały jednak niemieckie wywiadowcze samoloty, z których badano z góry każde podwórze i każdy ogród. W ten sposób i nasze podwórza i ogród był badany. Latały zaś bardzo nisko. Do naszego domu przybyli już też żołnierze, szukający miejsca, w którym możnaby zakwaterować żołnierzy. Na bramie i drzwiach wejściowych do domu napisali nazwę kompanii, która rzekomo ten dom zajęła. Naznaczona kompania jednak nie przybyła, na drzwiach i bramie jednak zostało naznaczone, że dom nasz zajęty został przez określoną kompanię. Dzięki tym napisom przez cały czas przemarszu wojsko nasz dom wogóle nie został ani na chwilę zakwaterowany. […]

 8/IX – piątek,
ósmy dzień wojny, trzeci pod okupacją.
Już w tym dniu odczuliśmy dosyć miły spokój i pewne odprężenie nerwowe. Zdołaliśmy jakoś uregulować sprawy kuchni i gospodarstwa bez pomocy Braci, których nie było. Popołudniu wybrałem się na willę w Zabełczu, by się dowiedzieć, jak tam przeżyli przejście frontu wojennego. Wszystko zastałem tam w porządku. Nie było żadnego wypadku. Dobrze tam było Ojcu, który miał pod opieką kaplicę i tam sprawował czynności duszpasterski[e], dobrze się miała służba folwarczna. Tylko Brata gospodarza nie było, gdyż ze strachu uciekł na wschód. W drodze miałem jednak pewien wypadek. Gdy szedłem ścieżką przez zarośla, spotykam się oko w oko z uzbrojonym żołnierzem niemieckim, jadącym na motocyklu, który zapewne badał teren nad Dunajcem, szukając może ukrytego żołnierza lub szpiega. Jego marsowej miny się przeraziłem, lecz ten zmierzywszy mnie swoimi oczami, przepuścił mnie bez odezwania się do mnie. Wieczorem tego dnia zawołaliśmy lekarza do chorego O. Twardego, gdyż wiele cierpiał i był niespokojny. Nie było w mieście polskich lekarzy, więc udaliśmy się do szpitala. Tam już urzędował lekarz niemieckiego wojska. Okazał się bardzo grzeczny, przybył piechotą do O. Twardego, zbadał go, przepisał lekarstwo, a na drugi dzień bez prośby z naszej strony sam rano znowu przybył i zrobił choremu zastrzyki. Za przysługę nie chciał żadnego wynagrodzenia, ale powiedział: Wy też przybylibyście za darmo z pomocą cierpiącemu człowiekowi.

 9/IX – sobota,
dziewiąty dzień wojny, trzeci [powinno być: czwarty] pod okupacją
Rano, około godz. 10ej, przyszło do domu trzech gestapowców (tajna policja niemiecka) i jedna niewiasta, która znając język polski i niemiecki, miała być tłumaczem. Wchodzili do domu przez furtę domową. Będąc w pobliżu furty, w  pewnej chwili słyszę wielki krzyk. Przybiegam i pytam się, co się stało. I jeden z gestapowców krzyczy do mnie wołając: der Kerl will die Frau nich hereinlassen. (ten gałgan nie chce wpuścić tej niewiasty do domu) Br. Furtian powstrzymywał rzeczywiście niewiastę i wołał, że tutaj jest klauzura, że niewiast nie można tu wpuszczać. Łagodnym głosem zażegnałem awanturę, przemawiając do gestapowców ich językiem. Zaś do Brata powiedziałem: Bądź spokojny, idź do pokoju, nic nie poradzimy, gdyż jest wojna. I pytają mnie gestapowcy, gdzie jest biuro urzędowe. Odpowiadam im, że takiego tutaj nie ma. „A więc, gdzie urzęduję”, wołają podniesionym głosem. [„]Sprawy urzędowe załatwiam we własnym pokoju”, odpowiadam. I musiałem ich do własnego zaprowadzić pokoju. A więc trzej mężczyźni i jedna niewiasta przyszli tam, by urządzić rewizję. Byłem wtenczas jakoś dziwnie spokojny, łagodnie do nich przemawiałem, nawet z pewną wesołością, gdyż wiedziałem, że nic obciążającego w moim pokoju nie znajdą. Chcieli widzieć korespondencję z papieżem i władzami innymi. Przy tej sposobności wymyślali na papieża i polski rząd i opowiadali, że już zajęli Warszawę, co wtenczas jednak jeszcze prawdą nie było. Musiałem spokojnie różnych zarzutów wysłuchać. Tymczasem niewiasta czytała niektóre moje listy prywatne, a potem zabrała się do kopert wielkich, w których miałem złożone opracowane kazania. Myślano zapewne, że w nich będą nadzwyczajne rzeczy polityczne spisane. Ale wnet przekonano się, że to tylko kazania. Wtenczas spuścili gestapowcy z tonu, zaczęli łagodniej rozmawiać, zapalili nawet papierosy, którymi ich poczęstowałem. Zabrali mi tylko jedną zbiorową fotografię z uwagą, że może im się przydać. Potem badali jeszcze niektóre pokoje. Przyszli także do pokojów, w których mieszkali Bracia, co w ubiegły wtorek rano opuścili dom z obawy przed wojną. Tu gestapowcy znaleźli nieposłane łóżka, brudną wodę w miednicach, nieporządki w pokojach. Z zdziwieniem i pewnym oburzeniem pytają się gestapowcy, co to ma znaczyć. I opowiedziałem im prawdę, że mieszkańcy tych pokoi uciekli z obawy. „Kogo się bali? Nas?” pytają. „Nie tyle was, ile waszych bomb, bali się śmierci”. Wtenczas ironicznie mówi jeden z nich: „Czemu się bali śmierci? Gdyby umarli, poszliby do nieba”. Odpowiedziałem mu, że chociaż oni wierzą w niebo, to jednak trudno opanować naturę ludzką, która boi się śmierci.
Kiedy opuszczali dom, prosiłem ich, by dali mi jakieś poświadczenie przeprowadzonej rewizji, gdyż takich jak oni, może przyjść więcej, a wtenczas pokazałbym im to poświadczenie. Odpowiedzieli, że nie potrzeba nam żadnego poświadczenia, gdyż już nikt domu rewidować nie przyjdzie. I rzeczywiście aż do końca wojny już żadnej urzędowej rewizji tego domu przez policję niemiecką nie było. […] Już po odejściu owych gestapowców przekonać mogliśmy się o tej szczególnej opiece Bożej. Po ich odejściu bowiem przychodzi ktoś z domowników do mnie i pyta, czy też byli w pokoju, w którym mieszkał kronikarz, co pisał Diarjusz domowy, i który też z innymi we wtorek opuścił go ze strachu. Otóż on zostawił w swoim pokoju na stole otwarty diarjusz, do którego napisał różne ujemne rzeczy o Niemcach i ich wojsku i nazwał ich barbarzyńcami, co najechali nasz kraj. Przy rewizji właśnie ten pokój został pominięty. Bylibyśmy zapewne wpadli we wielkie nieszczęście, gdyby te zapiski gestapowcy byliby znaleźli i przeczytali. Byliby w nas widzieli wielkich swoich wrogów, których by z tego domu byli usunęli. […]

22/IX.
W dzisiejszym dniu zostaliśmy pocieszeni. Otóż czterech Braci powróciło z tułaczki do domu. […] Cieszyłem się także i z tego, że udało mi się zakupić wielką ilość świec dla kościoła, których zapas nam służył później, kiedy wogóle świec kościelnych nie można było nabyć. W domu mieliśmy jeszcze inne zapasy. Przeczuwając wojnę zakupiliśmy przed jej rozpoczęciem między innemi, także kilkanaście metrów cukru we workach, któryśmy ukryli i z którego mogliśmy długi czas korzystać, kiedy w sklepach nie było do nabycia.

 23/IX
Zabraliśmy się do remontu domu. Najpierw zaszklone zostały szyby wybite w oknach we wielkiej ilości przez działania wojenne przed zajęciem miasta. Były wielkie trudności w zakupie szkła. Wszak było wtenczas ogromne zapotrzebowanie tego artykułu. W jakiś dziwny sposób zdołaliśmy jednak zakupić tego artykułu w dostatecznej ilości.
Ważną rzeczą, jak się okazało w przyszłości, było dokończenie remontu wnętrza domu, któryśmy przeprowadzać zaczęli przed wybuchem wojny. […] Trwała ta praca aż do początku listopada. Prawda, że były niemałe kłopoty z otrzymaniem odpowiedniego materiału. […]

 26/IX.
Pewna ulga i nawet radość powstała w sercach mieszkańców miasta i w naszym domu. Znowu uruchomiona została elektrownia i światło elektryczne zaświeciło w mieście i domu. Przez trzy tygodnie było niemało kłopotu, gdyż lamp naftowych nie było ani nafty, a świec także nie można było kupić[4].

Ograniczenia publicznego kultu religijnego i zajęcie budynków kościelnych

Jednym z elementów polityki okupacyjnej było ograniczenie niektórych form działalności religijnej. Najbardziej zauważalne i dotkliwe było zawieszenie oficjalnej działalności stowarzyszeń, bractw i zrzeszeń, których przed wojną przy nowosądeckich kościołach istniało sporo: u fary były to Arcybractwo adoracji Najświętszego Sakramentu, Żywy Różaniec, Apostolstwo Modlitwy, Straż Honorowa Najświętszego Serca Pana Jezusa, III Zakon św. Franciszka, Krucjata Eucharystyczna, Papieskie Dzieło Rozkrzewiania Wiary, Arcybractwo Oblicza Pana Jezusa, Towarzystwo Wstrzemięźliwości oraz Katolickie Stowarzyszenia Kobiet, Mężów, Młodzieży Męskiej i Młodzieży Żeńskiej, a przy kościołach prowadzonych przez jezuitów liczne Sodalicje Mariańskie[5]. Zakazano także odprawiania wszelkich nabożeństw i procesji w przestrzeni publicznej (choćby tradycyjnych procesji w Boże Ciało i w niedzielę po uroczystości Serca Pana Jezusa, które udawały się na Rynek) – mogły się odbywać jedynie na terenach należących do kościołów, czyli np. na dziedzińcach lub terenach dawnych cmentarzy przykościelnych[6]. Po wprowadzeniu godziny policyjnej niemożliwe było organizowanie nabożeństw wieczornych (które zazwyczaj przeniesiono na godziny późnopopołudniowe) oraz pierwszej mszy uroczystości Bożego Narodzenia, odprawianej w Wigilię o północy, czyli tzw. „Pasterki”[7]. Choć były to znaczne ograniczenia, jednak nie eliminowały całkowicie kultu religijnego. Codzienny, cotygodniowy, comiesięczny i doroczny harmonogram nabożeństw pozostawał bez zmian: sprawowano codzienne msze i niedzielne nieszpory, odbywały się wielkopostne Drogi Krzyżowe i Gorzkie Żale, nabożeństwa majowe ku czci Najświętszej Maryi Panny i czerwcowe ku czci Najświętszego Serca Pana Jezusa, w październiku odmawiano różaniec. Tylko dwukrotnie wprowadzono radykalne ograniczenia w korzystaniu wiernych z posług religijnych: najpierw, ze względu na epidemię czerwonki, w dniach 10 października – 6 listopada 1942 r. zamknięto wszystkie świątynie w Nowym Sączu[8], a następnie, wobec zbliżającego się frontu sowieckiego i wznowienia walk na okupowanych ziemiach polskich, od początku sierpnia 1944 r. aż do wycofania się wojsk niemieckich z miasta wszystkie celebracje mogły odbywać się albo wczesnym rankiem, albo wieczorem (oczywiście przed godzina policyjną), z tego względu, by mieszkańcy w ciągu dnia angażowali się w pracę przy kopaniu rowów strzeleckich[9].

Przede wszystkim armia niemiecka, ale również cywilna administracja okupacyjna, przejmowały na swoje potrzeby wiele budynków użyteczności publicznej. Nie ominęło to również własności kościelnej. Największym z częściowo zajętych budynków było jezuickie kolegium przy ul. Piotra Skargi: od 15 marca 1944 r. do 18 stycznia 1945 r. część pomieszczeń wykorzystywał oddział złożony z rezerwistów[10]. W całości zajęto Dom Sodalicyjny im. ks. Piotra Skargi przy ul. Ducha Św. – od maja 1940 r. stacjonowało tam Forstschutzkommando, czyli paramilitarne oddziały straży leśnej[11]. Dom Parafialny „Świt”, usytuowany również przy ul. Ducha Św., należący do parafii św. Małgorzaty, został we wrześniu 1940 r. przeznaczony na magazyn książek ze zlikwidowanej Biblioteki Miejskiej im. Józefa Szujskiego[12]. Kilkukrotnie funkcje szpitalne pełnił Biały Klasztor sióstr niepokalanek: w pierwszych dniach września 1939 r. zatrzymała się tam kolumna sanitarna Wojska Polskiego, od marca 1941 r. kwaterowano tu wysiedleńców kierowanych na roboty w głąb III Rzeszy, od stycznia 1944 r. do stycznia 1945 r. był tu niemiecki lazaret, a od lutego do listopada 1945 r. –szpital polowy Armii Czerwonej. Jeszcze jeden szpital polowy ulokowano w domu sierot prowadzonym przez siostry felicjanki przy ul. Długosza 52[13].

Pojawiło się ryzyko odebrania katolikom kaplicy szkolnej pw. św. Kazimierza i zamiany jej na zbór protestancki. Miała być wykorzystywana na nabożeństwa dla niemieckich żołnierzy (szukano alternatywy dla istniejącego zboru, położonego w sąsiedztwie getta – z tego powodu wielu ewangelików nie chciało do niego uczęszczać). W związku z tym, że nie była ona kościołem parafialnym, a dodatkowo przed wojną pełniła rolę kościoła garnizonowego dla 1 pułku strzelców podhalańskich, groźba ta zdawała się realna. Tym bardziej, że podjęto próbę organizacji w niej nabożeństwa dla wojska. Jak odnotowuje kronika kościelna, kapelan wojskowy przygotował kaplicę, wykładając na krzesłach śpiewniki, a na ołtarzu ułożył Hakenkreuzfahne, czyli flagę nazistowską. Jednak na nabożeństwo nie przyszedł nikt. Prawdopodobnie ten blamaż zadecydował o zaniechaniu pomysłu i pozostawienia kaplicy do dyspozycji rzymskich katolików[14].

Największym ubytkiem w materialnej substancji nowosądeckiego Kościoła była rekwizycja wszystkich dzwonów kościelnych. Zdjęto je z wież w sierpniu i wrześniu 1941 r., po ataku III Rzeszy na Związek Sowiecki, gdy niemiecki przemysł wojenny potrzebował surowca do produkcji dział i amunicji. Zarekwirowano: z kościoła św. Kazimierza –dwudziestopięciokilogramowy dzwon „Św. Kazimierz”[15], z kościoła Ducha Św. – dzwony „Maria” (600 kg), „Stanisław” (250 kg) i „Andrzej” (150 kg)[16], z kościoła „kolejowego” św. Elżbiety – dzwony „Józef” (819 kg), „Ignacy” (397 kg) i „Franciszek z Asyżu” (223 kg)[17] oraz dzwony z kościoła św. Małgorzaty[18]. W żadnym z analizowanych źródeł, jak również w literaturze przedmiotu nie znalazłem informacji o zagrabieniu kościelnych precjozów czy dzieł sztuki zdobiących kościoły. Należy podejrzewać, że część co cenniejszych paramentów duchowni ukryli – o takim działaniu w przypadku kościoła św. Kazimierza wspomina w swojej pracy na jego temat Leszek Migrała[19].

Z jednej strony kult został częściowo ograniczony, a z drugiej pojawiły się nowe okoliczności posługi duszpasterskiej. Jeszcze żaden z autorów nie wspominał o wydarzeniu z 15 października 1939 r., gdy o. Józef Bury SJ, superior rezydencji jezuitów przy kościele św. Elżbiety, za zgodą władz niemieckich, na placu koszarowym odprawił mszę dla umieszczonych w koszarach jeńców wojennych[20]. W kościele św. Elżbiety kilkakrotnie odbywały się nabożeństwa dla żołnierzy niemieckich wyznania rzymskokatolickiego: 9 lutego 1940 r. mszę celebrował kapelan wojskowy, 29 kwietnia 1941 r. 4 kapelanów spowiadało wojsko, a następnie każdy z nich celebrował mszę św., 27 lipca 1941 r. odprawiona została msza dla wojska węgierskiego[21].

Internowanie biskupa lubelskiego Mariana Fulmana na plebanii kościoła pw. św. Małgorzaty

Polityka okupanta, objawiająca się ograniczeniami w kwestiach kultu religijnego, dotknęła nie tylko duchowieństwo i ludność Nowego Sącza, ale w niespodziewany sposób na 6 lat związała z tym miastem bpa Mariana Fulmana. Ordynariusz lubelski został aresztowany 17 listopada 1939 r. i osadzony w więzieniu na zamku lubelskim. Dziesięć dni później wyrokiem sądu doraźnego został skazany na karę śmierci, która decyzją generalnego gubernatora Hansa Franka została zamieniona na karę więzienia odbywaną w obozie koncentracyjnym  KL Sachsenhausen. Do obozu biskup dotarł 4 grudnia 1939 r. Przebywał w nim niecałe trzy miesiące – 21 lutego 1940 r. został stamtąd zwolniony i pociągiem odtransportowany do Krakowa, skąd szef Zamiejscowej Placówki Policji Bezpieczeństwa – Granicznego Komisariatu Policji Heinrich Hamann osobiście przywiózł go do Nowego Sącza. Początkowo zakwaterowano go w mieszkaniu należącym kiedyś do rodziny żydowskiej (nie jest znany jego adres, ani losy dotychczasowych lokatorów), ale na prośbę biskupa już następnego dnia (prawdopodobnie 25 lutego) pozwolono mu zamieszkać na plebani kościoła św. Małgorzaty, gdzie zajął dwa pokoje, z których jeden służył za kaplicę[22].

W konspiracji starał się kierować diecezją, goszcząc od czasu do czasu w Nowym Sączu urzędników kurialnych z Lublina. Wypełniał też jedną z najważniejszych funkcji biskupich: udzielał święceń lubelskim klerykom, którzy w kilkuosobowych grupach przyjeżdżali do Nowego Sącza – łącznie wyświęcił 37 księży[23]. Obecność biskupa dla tego samego celu wykorzystywali również ojcowie jezuici – w ich kaplicy domowej udzielał święceń subdiakonatu, diakonatu i prezbiteratu scholastykom studiującym w nowosądeckim kolegium teologię; po raz pierwszy miało to miejsce 30 czerwca 1940 r.[24]

10 maja 1944 r. poinformowano bpa Fulmana, że bez żadnych dalszych przeszkód może wrócić do Lublina. Nie było to jednak możliwe ze względu na działania zbrojne na froncie niemiecko-sowieckim. Uwolnienie z internowania pozwoliło biskupowi na sprawowanie publicznego kultu religijnego; m.in. w czerwcu 1944 r. w Kaplicy Szkolnej udzielił sakramentu bierzmowania[25]. Ostatecznie bp Fulman opuścił Nowy Sącz 9 lutego 1945 r.[26].

Religijność nowosądeckich katolików

W „Dziejach miasta Nowego Sącza” prof. Jacek Chrobaczyński pisał: Specyfiką w kreacji postaw była w Nowym Sączu (podobnie zresztą jak na terenie całego okupowanego kraju) także i rola życia religijnego, formowana przede wszystkim w znacznym stopniu przez Kościół rzymskokatolicki. Tradycja religijna w powiązaniu z eksponowaniem charakteru narodowego i patriotycznego w obrzędowości była w Nowym Sączu historycznie utrwalona. W czasie okupacji nastąpił gwałtowny wzrost religijności[27].

W analizowanych źródłach znajdziemy potwierdzenie tych słów. Już na przełomie sierpnia i września 1939 r. dało się zauważyć zwiększoną liczbę penitentów. Wspominał o tym w cytowanym wyżej fragmencie o. Józef Balcarek, pisał o tym kronikarz kolegium jezuickiego przy ul. Piotra Skargi (Sobota [2 września]. Ojcowie dużo spowiadali, zwłaszcza poborowych i żołnierzy […][28]) oraz autor Historii domu rezydencji jezuickiej „na kolei” (2.IX. Spowiedź żołnierzy od rana […] 3.IX. od godz. 6 rano spowiedź żołnierzy […] Po południu po nieszporach spowiedź wojska.[29]). W trzecim tomie „Dziejów miasta Nowego Sącza”, w rozdziale poświęconym życiu religijnemu w czasie II wojny światowej autorstwa ks. prof. Bolesława Kumora, zaprezentowane są dane liczbowe dotyczące sakramentów sprawowanych w jezuickim kościele pw. Ducha Św. Zauważalny jest gwałtowny wzrost spowiedzi: z 23 388 w roku 1939 do 60 364 w roku 1940, a nawet 61 728 w roku 1944. Podobnie z rozdanymi komuniami: rekordowy był rok 1943 – 130 000, przy 72 070 w roku 1939[30]. Jak stwierdzał autor kroniki jezuickiego domu zakonnego: Wszystkie klasy społeczne garną się do Boga. W niedzielę i święta kościoły pełne rano i na nieszporach. Nawet w dnie powszednie duża frekwencja[31]. Brak konkretnych wyliczeń liczbowych sprawia, że trudno jest ustalić, co kryje się pod pojęciami „pełne kościoły” i „duża frekwencja”. Uniemożliwia również dokonanie porównania zmian frekwencji sprzed i po wrześniu 1939 r. Można się domyślać, że odnotowana zwiększona liczebność wiernych na nabożeństwach była dyktowana strachem, poczuciem niepewności, poszukiwaniem duchowego wsparcia, otuchy, nadziei.

Wiara i praktyki religijne bardzo często pozwalały przetrwać różne ciężkie chwile, jakie niosła ze sobą okupacja. Znakomitym i emblematycznym tego przykładem są wspomnienia więźniarki niemieckich obozów koncentracyjnych, Janiny Stefaniszyn. Odnaleźć je można w dwóch źródłach: pamiętniku znajdującym się w zbiorach Fundacji Nomina Rosae oraz świadectwie wpisanym 8 maja 1951 r. pod numerem 129 do Liber donorum… i przechowywanym w kancelarii parafii Ducha Św. w Nowym Sączu. Z tego drugiego źródła chciałbym zacytować obszerne fragmenty, pokazujące, jak ważnym czynnikiem przetrwania obozowej gehenny była wiara w opiekę Matki Bożej Pocieszenia:

 […] Matuchnie Pocieszenia znajdującej się w wielkim ołtarzu w kościele ojców jezuitów w Nowym Sączu składam publiczne podziękowanie – za wyratowanie od wyroku śmierci, ogłoszonego przez niemiecki sąd wojskowy (zaoczny w Berlinie) w dniu 14 maja 1941 r. i za szczęśliwy powrót do domu rodzinnego wraz z siostrą z obozu koncentracyjnego w Ravensbrück.
Od dziecka miałam wielkie nabożeństwo do Matki Bożej Pocieszenia. Wszelkie troski, smutki, zmartwienia – radości, zadowolenia składałam przez całe życie moje u Jej stóp. […] Wybuchła wojna. Prośby moje podwoiły się do Matki Bożej Pocieszenia – tu składałam łzy boleści – straciłam brata na wojnie, a sama wraz z siostrą zostałam aresztowana przez Gestapo i to było w drugi dzień Wielkanocy w 1941 r. tj. dnia 13 kwietnia. Zabrałam ze sobą mały obrazek Matki Boskiej Pocieszenia, ucałowałam obrazek skrycie przed Gestapo i powiedziałam cichutko: „Matko Boża Pocieszenia, idziesz Ty razem ze mną – broń mnie i chroń przed tym, co by mogło splamić moją duszę” … „Błagam Cię. Osłaniaj mnie na drodze tej wielkiej Golgoty”.
[…] następnie przewieziono nas do więzienia w Tarnowie. Tu jawnie modliłyśmy się wszystkie w celi przed tym małym obrazkiem – i ile razy ten obrazek był mokry od łez…
[…] Obóz koncentracyjny […] Rewizja, kąpiel przebranie w pasiaki, trepki drewniane na nogi dają, włosy golą – biją, kopią. I widziałaś to Matko Boża Pocieszenia. Przy rewizji odebrano mi różaniec i obrazek i odeszłaś Matko ode mnie. […] Jedynym marzeniem i pragnieniem było odzyskać za wszelką cenę mój obrazek. Modlitwy nie ustawały – przy pracy ciężkiej kilofem czy łopatą, jedna modlitwa płynęła do Ciebie, Matko. I rok przeleciał jakby z bicza strzelił. Przypadkowo kolumna pracująca w tzw. „efektach” znalazła mój obrazek pomięty przy ubraniu i przyniesiono mi go z powrotem. Jaka była moja radość. […] Przy wielkich obozowych rewizjach byłaś zaszyta w pasiak, potem gdy rewizje ustały, zorganizowano zaraz wspólne modlitwy na bloku. Byłaś zawsze z nami Matko, przed tym obrazkiem tysiące biednych nieszczęśliwych więźniarek zanosiło prośby przed tron Twojego Syna. […] [Po wyzwoleniu obozu i ewakuacji do Szwecji] Ulokowano nas w jakimś domu sportowym, mamy osobne łóżka, kołdry, poduszki – lekarze, pielęgniarki, badania lekarskie, pożywienie wyśmienite i takie lekkie. Śpimy, syrena nas nie budzi. Tacy wszyscy grzeczni, życzliwi, tak nam tu dobrze – wyjęłam już bez trwogi obrazek mój Matki Bożej Pocieszenia, umieściłam go nad łóżkiem moim i mojej siostry. Dzień 3 maja, dzień Królowej Korony Polskiej – obchodziłyśmy bardzo uroczyście. Urządziłyśmy akademię na cześć Królowej Polski – śpiewy – cudne przemówienia. […] Wszystkie zbliżały się do tego małego obrazka Matki Boskiej Pocieszenia i całowały obrazek. Czas szybko mijał. Przewieziono nas do miasta Tranos i tam przez 6 tygodni byłyśmy na tak zwanej kwarantannie, leczone i pilnowane przez lekarzy. Zamieszkałyśmy w wielkiej szkole i z świetlicy urządziłyśmy kaplicę – ołtarz natychmiast stanął. Obrazki były skradzione z obozu i moja ukochana Matka Pocieszenia, stała na samym środku, oprawiona na tle niebieskiego materiału, którą do dnia dzisiejszego mam. Obraz trochę zniszczony, ale cudna jesteś Matko Pocieszenia. […] Tylko Ty Matko Pocieszenia wybawiłaś mnie od śmierci, a dałaś mi radość po przebytej wielkiej gehennie mojego życia […][32].

Podsumowaniem tego wątku może być refleksja poczyniona przez prof. Jacka Chrobaczyńskiego i przeze mnie w monografii gminy Podegrodzie:

Tradycja religijna […] w zderzeniu z wojenno-okupacyjnym dramatem, prowadziła zdecydowanie w kierunku właśnie pogłębionej wiary. To z niej płynęła też nadzieja na przejściowość systemu okupacyjnego, „opiekę Bożą”, na to co, jeszcze we wrześniu 1939 roku, było mocno akcentowane: „Bóg jest z nami”. Niekiedy dodawano: „Na pewno z nami”, co było odpowiedzią na niemieckie: „Gott mit uns”. Przywiązanie do religii było na tym terenie trwałą wartością, może często w ludowej, dość prostej oprawie i formie, ale jednak wartością. Wpływało, pomimo trudu okupacji dnia codziennego, na postawy i zachowania, budowało wzajemne relacje (w końcu w każdym niemal domu znajdowało się miejsce na obraz święty czy małą kapliczkę, odmawiano codzienne modlitwy, różaniec itd.). Wreszcie aktywizowało. Dopowiedzmy też, że lokalni duchowni dobrze wpisywali się w tę codzienność, nieśli nie tylko posługę religijną czy charytatywną, ale także i nauczycielską/ewangelizacyjną, trwale przecież przypisaną – i to bez względu na otaczającą rzeczywistość – Kościołowi. […] Święta kościelne […] były nie tylko wyrazem wiary, ale również, niejednokrotnie, okazją do cichego zamanifestowania postaw patriotycznych – pieśni religijne nabierały w sytuacji okupacyjnej dodatkowego znaczenia. Podobnie jak opłatek, kolęda, choinka czy święto Zmartwychwstania Pańskiego (nadzieja). Kościół […] był częścią narodowego dramatu i stale pozostawał z wiernymi i dla wiernych[33].

Działalność charytatywna

Wierni nowosądeckich parafii przez cały okres okupacji, mimo trudnych warunków życia, okazywali hojność wobec tych, których sytuacja była jeszcze trudniejsza. Ofiary zbierane na tacę w czasie nabożeństw lub innych zbiórek zasilały kasę katolickiej organizacji „Caritas” – jedynej organizacji kościelnej, która mogła działać w czasie okupacji – oraz Rady Głównej Opiekuńczej – jedynej legalnej polskiej instytucji pomocowej. Z tą ostatnią współpracowało wielu księży[34].

Pomoc organizowana przez „Caritas” polegała przede wszystkim na doraźnym wsparciu potrzebujących. Mimo trudnych warunków do rozwinięcia bardziej systematycznej akcji pomocowej, przez całą okupację udało się utrzymać działalność Katolickiej Taniej Kuchni, istniejącej jeszcze przed wojną, zajmującej pomieszczenia tzw. Domu Gotyckiego przy ul. Lwowskiej. Ks. prof. Bolesław Kumor zestawił liczby bezpłatnych obiadów wydawanych w kolejnych latach okupacji:

Rok 1940 1941 1942 1943 1944
Liczba obiadów    24 624    29 833    18 903    15 272    18 564[35]

Szczególnie trudną pracę wykonywały siostry zakonne prowadzące w Nowym Sączu domy dla sierot. Zarówno placówka prowadzona przez Zgromadzenie Sióstr Świętego Feliksa z Kantalicjo Trzeciego Zakonu Regularnego Świętego Franciszka Serafickiego (felicjanki), mająca swoją siedzibę przy ul. Długosza 52, jak również Katolicki Zakład Sierot przy Placu Kolegiackim, w której pracowały siostry ze Zgromadzenia Sióstr Służebniczek Bogarodzicy Dziewicy Niepokalanie Poczętej (służebniczki dębickie), nieprzerwanie kontynuowały swoją przedwojenną działalność, teraz zintensyfikowaną ze względu na wzrost liczby sierot. Placówka służebniczek po rozwiązaniu Towarzystwa Katolickiego Zakładu Sierot (tak jak wszystkich polskich organizacji) kierowana była przez okupacyjne władze miejskie. Średnio przebywało w nim ponad pięćdziesięcioro dzieci. Służebniczki zajmowały się również nieuleczalnie chorymi w zakładzie Fundacji im. Franciszki Pisztkowej w Zawadzie oraz starcami w placówce przy ul Ducha Św. 6. Mało znany jest fakt, że w maju 1942 r. dom w Zawadzie został zajęty przez Liegenschaft, a część podopiecznych i siostry zostali przeniesieni do synagogi w Nowym Sączu (niestety cytowane opracowania nie podają żadnych szczegółów tej niezwykle frapującej informacji)[36].

Na polu działalności charytatywnej wielkie zasługi położyli jezuici. Wiele informacji na temat ich pracy zawierają wspomnienia opublikowane w tomie Sprawozdanie z obchodu uroczystości 150 lat pobytu i działalności Ojców Jezuitów w Nowym Sączu (1832–1982). W tekście Marii z d. Gruber Wołkowiczowej, pracującej w RGO, odnajdujemy szereg faktów dotyczących współpracy jezuitów z tą organizacją:
O. Wł.[adysław] Markucki w porozumieniu z O. Antonim Kuśmierzem załatwiają lokal, przez ks. infułata Romana Mazura, na cichej, ślepej uliczce Św. Ducha w byłej nieczynnej pracowni-cukierni „Oaza” (budynek był własnością parafii Św. Małgorzaty). To punkt I-szy, gdzie rozpoczęłyśmy dożywianie, mając około 80-ciu dzieci podopiecznych. […] Niebawem akcja się rozwija na 3 jeszcze punkty:
II.
Punktu SS. Niepokalanek (Biały Klasztor)
III. Punktu SS. Felicjanek (ul. Długosza) […] Adresy dzieci potrzebujących pomocy w bardzo dużym procencie dostarczają nam OO. Jezuici, do których biedota zgłaszała się o pomoc w krytycznym wówczas czasie i położeniu rodzin. […] Ojcowie Markucki i Kuśmierz załatwiają zakupienie większej ilości zboża, mąki, kaszy, jarzyn i ziemniaków. W młynie OO. Jezuitów na Przetakówce, wtajemniczony w tę akcję Brat Niziołek, kierownik w/w młyna, skupuje od okolicznych chłopów dla nas duże ilości zboża, które równocześnie magazynuje u siebie w młynie (co szczęśliwie uchodzi oczom przymusowego zarządcy niemieckiego). Zboże przemiela na mąkę, krupy, kaszę i mannę. Mając mąkę, mamy chleb […] Jarzyny są zakupywane w ogrodzie OO. Jezuitów, na Przetakówce, a ziemniaki z majątku Ojców w Zabełczu, którzy pośredniczą też w skupie od tamtejszych gospodarzy większej ilości jarzyn. […] Klasztor OO. Jezuitów po cichu, za pośrednictwem O. Tomaszka, włącza się w akcję [dożywiania osadzonych w nowosądeckim więzieniu], zasilając magazyn w miarę swoich możliwości. I tak ciągniemy dalej taczki po grudzie – ratując pomoc dla więźniów. Współpraca O. Mariana Tomaszka z p. Jagą Wolską na rzecz więźniów i wysiedlonych poszerza się.
Zdobywają dla wysiedlonych /razem cztery transporty: z poznańskiego, Łodzi i W-wy, na powiat i miasto Nowy Sącz/ od Wydziału Zaopatrzenia miasta „Bezugschein” na buty-drewniaki, koce, odzież i garnki, niezbędne dla egzystencji biedaków. […] O. Wł. Markucki /Melchior/ kontaktował się z mecenasem Adamem Kozaczką /juniorem/, że bywał w więzieniu, odprawiał tam w każdą niedzielę Mszę Świętą. Miał tam też kontakty z 2-ma dozorcami więziennymi, przez których otrzymywał wiadomości dotyczące więźniów politycznych i grypsy. Wiadomości te o więźniach i ich zeznaniach przed Gestapo, grypsy o stanie ich zdrowia, z polecenia O. Markuckiego przekazywałam następnie rodzinom uwięzionych […] Od O. Markuckiego otrzymywałam adresy osób niesprawnych, samotnych, potrzebujących pomocy, chorych – wreszcie ukrywających się. […] Gdy pod koniec wojny przybył do N. Sącza transport z wysiedlonymi z Warszawy, po Powstaniu Warszawskim, z dużą pomocą spieszył też O. Werner. Dostarczał adresy osób chętnych przyjąć do siebie prywatnie tych biedaków i pomagał w rozlokowaniu ich w mieście i powiecie. Wiem o datkach nawet pieniężnych na utrzymanie, żywienie i pomoc materialną /zapomogi/, które O. Werner przekazywał p. J. Wolskiej […][37].

Wspomniany wyżej młyn jezuicki odegrał w latach okupacji niezwykle istotną rolę w aprowizacji miasta. Wiele ciekawych szczegółów w swoich wspomnieniach zawarł brat Stefan Wawszczak SJ:

Pracę w młynie zacząłem w lutym 1942 r. Młyn mełł przeważnie zboże przydzielone przez okupanta dla ludności miasta, a więc żyto, jęczmień i pszenicę, przeznaczoną wyłącznie dla ludności pochodzenia niemieckiego, czego gestapo bardzo skrupulatnie doglądało i zabierało gotową mąkę.
Pomimo surowych zakazów zawsze udawało się nam wygospodarować lub wymienić nawet kilkadziesiąt ton zboża na odpowiednią mąkę dla ludności polskiej.
Wymienialiśmy przeważnie pszenicę na ładną mąkę i grysik-mannę /potrzebną dla dzieci i chorych/. (…)
Co dzień odbierałem po kilka wagonów zboża przy rampie na stacji kolejowej w Nowym Sączu. Na stacji pracował profesor Seminarium Nauczycielskiego w Starym Sączu S.[tanisław] Ch.[mura], który był szefem zaopatrzenia AK na powiat sądecki i limanowski. W porozumieniu z nim i urzędnikiem kolejowym K.[reutzem Brunonem], który ważył wagony, robiliśmy najczęściej fikcyjne manka, a uzyskane w ten sposób zboże mogliśmy przekazać jako pomoc aprowizacyjną dla AK w formie mąki i kaszy . […] Nie można pominąć wspaniałej działalności charytatywnej księdza jezuity Antoniego Kuśmierza. […] Znał też prawie wszystkie poddasza, piwnice, suteryny i w ogóle zakamarki, gdzie mieszkali ubodzy lub rodziny mające swych najbliższych w obozach. […] Ks. Kuśmierz w wolne od zajęć popołudnia chodził „własnymi drogami” i rozdawał bloczki na 5 lub 10 kilogramów kaszy lub mąki i manny, zależnie od potrzeb. Zachęcał ludzi, by szli do młyna, do mnie i oddawali mi kartkę. Przychodzili, niekiedy nieśmiali, ale nie musieli się tłumaczyć. Według moich obliczeń z okresu Bożego Narodzenia lub Wielkanocy wydawałem wówczas na bloczki ks. Kuśmierza kilka ton mąki[38].

Kilka faktów do relacji br. Wawszczaka dodał Józef Bieniek:

Kierownikiem młyna był w owe lata brat Tomasz Niziołek, któremu pomagali: do stycznia 1942 r. brat Józef Jamróz, a po jego aresztowaniu w łapance ulicznej i zesłaniu do Oświęcimia – brat Stefan Wawszczak. […] Do sierpnia 1942 r. duże ilości – różnymi drogami i sposobami – szły poza mur sąsiadującego z klasztorem jezuickim getta. Akcję tą zapoczątkował i prowadził do momentu likwidacji getta […] ks. prof. Władysław Markucki. Pomagali mu ks. Stanisław Karuga oraz klerycy – Czesław Białek i Edward Czermiński. […] Ostatnią ważniejszą akcję wykonał młyn pod koniec 1944 r. W tym czasie jedną z głównych trosk społecznych miasta było przeświadczenie, że wskutek działań frontowych oraz spodziewanych zniszczeń mostów, torów i urządzeń kolejowych – Nowy Sącz zostanie odcięty od świata i skazany na głód.
Wtedy to jezuiccy młynarze, przezorni i gospodarni, zgromadzili kilkadziesiąt wagonów zboża i ukryli go w zakamarkach młyna przed okiem wroga, Po wyzwoleniu, wyszabrowane przez okupanta miasto zostało istotnie bez kawałka chleba. Jezuickie zboże uratowało sytuację. Skorzystały z niego oddziały radzieckie i ludność miasta, a szczególnie szpital[39].

Udział duchowieństwa w konspiracji

Z chyba dość oczywistych powodów w materiale źródłowym nie znajdziemy informacji o zaangażowaniu duchownych w działalność konspiracyjną. Nie tylko sam okres okupacji, ale również realia polityczne w Polsce po 1945 r., mówiąc eufemistycznie, nie sprzyjały ujawnianiu i dokumentowaniu tego typu aktywności. Odtwarzając zatem ten wątek, skazani jesteśmy na spisywane kilkanaście lat po wojnie wspomnienia. Jak w wielu podobnych przypadkach, musimy odwołać się do prac Józefa Bieńka. Oddajmy zatem głos temu niestrudzonemu dokumentaliście:

Rynek 10 – dom Sichrawów. […] Tu też mieścił się konspiracyjny Komitet Pomocy dla Uchodźców i Więźniów Politycznych, w skład którego wchodziły czołowe osobistości Nowego Sącza, a między innymi […] księża: dr Jędrzej Cierniak, Franciszek Ciekliński, Władysław Deszcz, Tadeusz Kaczmarczyk, prof. Władysław Markucki i prałat Roman Mazur. […] Od listopada 1939 r. do czerwca 1941 r. wikariusze tut. parafii ks. ks. Franciszek Ciekliński, Władysław Deszcz i Tadeusz Kaczmarczyk prowadzili punkt przerzutów przez granicę. W ustalonych terminach na plac między kościołem a plebanią zajeżdżał prywatny autobus Kazimierza Węglarza ze Szczawnicy i zabierał partię oczekujących w kościele uchodźców. Poza tym wymienieni księża prowadzili skrzynkę poczty podziemnej w gestii Inspektoratu ZWZ Nowy Sącz. […] W 1943 zatrudniony na plebanii kleryk ostatniego roku studiów Andrzej Mróz „Słoneczko” podjął współpracę z Ruchem Oporu prowadząc skrzynkę poczty podziemnej na linii Inspektorat – Komenda Obwodu AK oraz organizując komórkę AK w rejonie Gołąbkowic. […] Rezydujący tu [przy kościółku pw. św. Rocha] w latach wojny ks. Michał Kuc wsławił się tym, że plebanię przekształcił w kwaterę dla osób ukrywających się, kurierom i łącznikom z tras dalekobieżnych pożyczał… sutanny, w które ubrani łatwiej pokonywali trudy niebezpiecznych rajdów. […] Bliskość dworca PKP oraz szczególniejsze zagęszczenie agend Ruchu Oporu w dookolnym terenie wyznaczyły kościołowi kolejowemu specjalną funkcję. Tu bowiem spotykali się w ustalonych punktach i terminach łącznicy komórek konspiracyjnych na Sądecczyźnie z pracownikami sądeckich ogniw łącznościowych dla wymiany przesyłek poczty podziemnej.
Proboszcz parafii, jezuita, ks. Józef Bury, członek Ruchu Oporu organizował na szeroką skalę pomoc dla ukrywających się, wysiedlonych i Żydów w sądeckim getcie[40].

Bardzo skąpe są informacje o relacjach katolicko-żydowskich w okresie okupacji. W tym względzie znów na plan pierwszy wysuwają się jezuici, głównie z tego powodu, że ich kolegium przy ul. Piotra Skargi sąsiadowało z przedwojenną dzielnicą żydowską, na terenie której władze okupacyjne utworzyły getto. W cytowanym parokrotnie pamiętniku o. Balcarka znajduje się fragment o prześladowaniu ludności żydowskiej, jakiego Niemcy dopuszczali się od pierwszych miesięcy okupacji – relacja z 6 i 7 grudnia 1939 r.:

Szósty i siódmy dzień grudnia były dla N. Sącza dniami szczególnie wielkiego strachu. W tych dniach urządzili gestapowcy, których przybyła do miasta cała kompania, wielką i jak najściślejsza rewizję. Szukali niby broni i mieli stwierdzić, czy według poprzedniego rozkazu została zupełnie odstawiona. Lecz także inne rzeczy brali pod uwagę np. aparaty radiowe. A więc jak najdokładniej przeszukiwali wszystkie mieszkania i zabudowania w mieście. Padł więc niemały lęk na wszystkich mieszkańców miasta, w którym postawili karabiny maszynowe na ulicach i tam, gdzie takie rewizje się odbywały, nikomu z mieszkańców nie wolno było wejść na ulicę. Ze szczególniejszą gorliwością przeszukiwano kościoły. Było to formalne znęcanie się nad ludnością. Zaś szczególnie wiele wycierpieli wtenczas mieszkańcy narodowości żydowskiej. Byliśmy świadkami i przypatrywaliśmy się z obrzydzeniem i wielkiem współczuciem na męczonych żydów, z których wielką część gestapowcy zebrali na placu targowym, by się tam znęcać nad nimi w swojej pysze i okrucieństwie. Różne były sposoby tego znęcania się nad osobami żydowskimi. Jeden sposób, to klękanie przed gestapowcami. Oto stanęło kilku gestapowców, a przed nimi muszą klękać na kolana żydzi, nawet poważne osoby, jak starsi rabini, podobnie jak w naszych kościołach klękają wierni przed głównym ołtarzem. Jakże wielki wstręt wzbudzał w sercach naszych ten hołd i ta jakby boska adoracja. Oto jakie myśli nam przychodziły: tak straszną pychę prędzej czy później zapewne P. Bóg ukarze wielkiem poniżeniem. Inny sposób znęcania się nad tą ludnością, to czołganie się na bruku placu targowego na kolanach i łokciach. Komenderując kierowali gestapowcy kierunkiem tego czołgania się w ten sposób, że biedne ofiary na kolanach i łokciach musiały przebywać kałuże wody z błotem zmieszanej, których po poprzednich obfitych deszczach wiele było na tym placu. A gdy jaka osoba znalazła się w środku tej kałuży, wtedy kazali się jej w tym błocie zupełnie zanurzyć. A gdy się ktoś wzbraniał to uczynić został gwałtem butami gestapowców wdeptany w to błoto. I byliśmy świadkami, jak z krwią zmieszana była ta woda, która wypłynęła z ran tych biednych ludzi. O jakże wstrętne było takie postępowanie tych „nosicieli kultury”. Jeszcze inne hece wyprawiali gestapowcy z żydami, np. ze świecznikami kazali im niby w procesji maszerować ulicą i śpiewać psalmy w języku hebrajskim. Kto widział takie rzeczy, ten przejąć się musiał nie małym lękiem przed takiemi ludźmi, gdyż przychodziło każdemu na myśl: jutro mogą oni uczynić to samo z nami, co dziś czynią owym biednym żydom[41].

Najobfitsze opisy zaangażowania duchownych w pomoc Żydom znajdziemy w pracy o. Jana Preisnera SJ. Jako głównego jej organizatora podaje o. Stanisława Karugę SJ: Przekradał się do nich  [ochrzczonych Żydów] od czasu do czasu z kapłańską posługą. […] W getcie zakładał na rękaw gwiazdę syjońską i mógł się w nim poruszać zupełnie spokojnie, bo fizjonomię miał całkiem żydowską[42].

Podaje także szczegółowy opis akcji wyprowadzenia z getta nocą z 25 na 26 sierpnia 1942 r. żon dra Semenowicz i inż. Junaka. Choć udało się obie kobiety uwolnić z getta, jednak w wyniku nieprzewidzianych komplikacji w przebiegu całej akcji (denuncjacja) nie dotarły one do przygotowanej kryjówki w lasach Uhrynia: p. Semenowiczowa popełniła samobójstwo, zażywając truciznę, p. Junakowa zaginęła, a o. Karuga do 1945 r. musiał się ukrywać, co najprawdopodobniej było przyczyną jego późniejszej choroby psychicznej. Zaangażowanych w akcję dwóch jezuickich kleryków również spotkały przykre konsekwencje: Edward Czermiński, zatrzymany w miejscu, gdzie przejściowo ukrywały się uciekinierki, był przez kilka dni przesłuchiwany w siedzibie Gestapo (ostatecznie został wypuszczony), a Czesław Białek na wszelki wypadek wyjechał do Warszawy, by tam przeczekać, aż sprawa ucichnie[43].

Relacje o posłudze kapłańskiej dla katolików narodowości żydowskiej przebywających w nowosądeckim getcie (nie wiemy, jak liczna była to grupa, ani czy były to osoby ochrzczone jeszcze przed wojną czy neofici okresu okupacji) sprawowanej przez ks. Tadeusza Kaczmarczyka zawarł w swoich wspomnieniach Józef Rams: Przybył [do getta] Ks. Tadeusz Kaczmarczyk z parafii św. Małgorzaty i wyspowiadał Dawidową. Podczas wykonywania posługi religijnej, zauważyło to kilkoro innych katolików Polaków, znajdujących się w getcie z powodu kontaktów z Żydami, jak też Żydów wychrzczonych prosząc Księdza o spowiedź, co też uczynił. Kapłan mając jedną Hostię rozdzielił Ją na części, komunikując wyspowiadanych[44]. Nie wiadomo jednak, na ile relacja ta jest prawdziwa, gdyż w innych miejscach wspomnień Ramsa znajdują się różne nieścisłości i przeinaczenia. Józef Bieniek wspomina również, że siostry niepokalanki w swoim klasztorze ukrywały osoby narodowości żydowskiej, m.in. żonę dyrektora szpitala, Helenę Stuchłową[45].

Represje i martyrologia

Na koniec nie można nie wspomnieć o jednym z najtrudniejszych aspektów funkcjonowania podczas okupacji: aresztowaniach i egzekucjach.

Zaraz od początku okupacji wciąż powtarzały się wypadki, że Niemcy zamykali pojedyncze osoby świeckie we więzieniu i to szerzyło niemały strach wśród ludności. Lecz w piątek, 20 października, ten strach się zwiększył i przeszedł szczególnie na osoby duchowne, których w N.[owym] Sączu przebywała pokaźna liczba. Rozeszła się wieść, że Niemcy zamknęli ks. prałata Cierniaka. Był to poważny kapłan, wzorowy katecheta w gimnazjum, prowadził także bursę dla uczniów i był rektorem kościoła szkolnego. Właśnie przy tym kościele wojsko niemieckie dopuszczało się nieporządku. Na to zareagował ks. Cierniak i został zamknięty. „Niemcy już zamykają księży”, szła pogłoska z ust do ust. Ta obawa przyszła także i do naszego domu, w którym z dnia na dzień rosła liczba kapłanów i scholastyków tutaj przybywających. Ks. Cierniak jednak po jakimś czasie pobytu we więzieniu został wypuszczony na wolność za wstawiennictwem się ludzi i Niemców za nim. Innym księżom na razie dano spokój[46].

Ks. Cierniaka zwolniono z więzienia 22 lutego 1940 r.[47].

W niemieckich obozach koncentracyjnych osadzeni zostali dwaj duchowni: ks. Franciszek Drwal, wikariusz parafii pw. św. Małgorzaty, którego jako kapelana rezerwy WP zmobilizowano w sierpniu 1939 r. – po dostaniu się do niewoli początkowo osadzony został w obozie jenieckim, a następnie był przeniesiony do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie, gdzie zmarł 1 czerwca 1942 r.[48] – oraz wspomniany już brat Józef Jamróz SJ, osadzony najpierw w KL Auschwitz, a następnie w KL Sachsenhausen – doczekał wyzwolenia, po czym odszedł z zakonu[49].

Wspominałem już o osadzeniu w więzieniu kleryka Edwarda Czermińskiego oraz o przymusowym ukrywaniu się o. Karugi[50]. W Sromowcach Niżnych od lata 1941 r. (po aresztowaniu ks. Deszcza i ks. Kaczmarczyka) przebywał wikariusz fary, ks. Franciszek Ciekliński, zaangażowany w działalność konspiracyjną[51]. Również katecheta Szkoły im. Stanisława Konarskiego, ks. Stanisław Gazda, po usunięciu ze szkoły, gdy wizytator Weimer odkrył, że w czasie zajęć opowiada uczniom o historii Polski, od marca 1942 r. do wiosny 1945 r. musiał ukrywać się, przybrawszy inne nazwisko[52].

Do ofiar wojny trzeba zaliczyć również proboszcza i superiora o. Józefa Burego SJ, zmarłego 20 września 1942 r. w wyniku zarażenia czerwonką, w czasie trwania w mieście epidemii tej choroby[53].

W dwóch egzekucjach rozstrzelano łącznie trzech nowosądeckich duchownych. Najpierw, 21 sierpnia 1941 r. w Biegonicach zginęli ks. Tadeusz Kaczmarczyk i ks. Władysław Deszcz[54], a potem, 27 lipca 1944 r. w Rdziostowie kleryk Andrzej Mróz[55].

Koniec okupacji w Nowym Sączu

W diariuszu domowym jezuitów znalazła się niezwykle obszerna, a przez to precyzyjna i ciekawa, relacja o okolicznościach oswobodzenia Nowego Sącza spod okupacji niemieckiej. Tekst ten nie był jeszcze nigdzie publikowany, dlatego przytoczę go w całości:

Bezpośrednią zapowiedzią ataku na Sącz było bombardowanie 16 I. Wtorek – dzień targowy. Ludzi mnóstwo. Nikt się nie spodziewał oczywiście nalotu. Alarmy lotnicze okazywały się przecież zawsze niepotrzebne. Wtem dziwnie przejmujący warkot samolotów, krążących nad miastem. Jeszcze nikogo to nie dziwi – może niemieckie. Aż oto odgłosy dział obrony przeciwlotniczej zlewają się w jeden przeraźliwy wstrząs i świst z hukiem spadających bomb. Ludzie w popłochu uciekają na wozach, pieszo, konno, a tu wszędzie padają odłamki bomb czy kul. Bombardowanie zaskoczyło kilku naszych [tak jezuici potocznie określają swoich współbraci z zakonu] na ulicy. Dwaj z nich schronili się do domu, gdy właśnie spadały bomby. Pierwsze ruiny i ofiary budzą zaciekawienie, zainteresowanie i przygotowują do dalszych wypadków.
Najfantastyczniejsze wieści krążyły, podawane z ust do ust. Nareszcie silne, niezwykle gwałtowne uderzenie ze Wschodu. Tym razem już skuteczne. Przedsiębrano w kolegium ostateczne środki ostrożności i poczyniono przygotowania do samoobrony w czasie oblężenia. Resztki Niemców z kolegium szykują się do odjazdu. Słychać coraz to silniejsze detonacje. Nastrój poważny, wyczekujący. Obraz M.[atki] N.[ajświętszej] zdjęty, okna podwójne schowane do piwnicy – mają wysadzać mosty. Nikt spać nie idzie. Nagle fosforyzujący błysk, potem ogromny huk i wstrząs. Najprawdopodobniej wysadzenie tunelu w Kamionce, odpowiada domowy O. Minister z iście angielskim spokojem, którego nawet w największych opresjach nie stracił. Znów panuje spokój; niektórzy idą spać. O północy gwałtowna kanonada artylerii bolszewickiej i niemieckiej. A więc już walka o Sącz na dystans. Nic jeszcze w tym groźnego. Można więc dalej śmiało spać. Śpiących lub nawpół drzemiących zbudził nad ranem we czwartek już nie huk ale jakiś przeraźliwy grzmot i ryk, jakby dobywające się z czeluści piekielnych, niszczące wszystko i walące w gruzy. Czuwających oślepił wprost błysk. Z tym większym wrażeniem odczuli siłę wybuchu śpiący. Było coś potwornie przerażającego w tym huku, trzeszczeniu całego domu, brzęku tłuczącego się szkła, spadającej dachówki i prawdziwym bombardowaniu kamieniami. Zadawało się, że cały dom się zapada, wszystko niknie, następuje koniec. Tysięczne echo powtórzyło odgłos wybuchu. Podmuch siły wybuchowej odbił się kilkakrotnie w kwadracie domu i zdawał się nie kończyć. Przycichł nieco, jakby się zapadł i znikł, lecz oto na nowo z tym większą siłą niszczącą odezwał się złowieszczo.
Wrażenie to wywarło na jednych piorunujące; sami nie wiedzieli, jak znaleźli się w schronie. Inni, jakby w osłupieniu, przysłuchiwali się niecodziennemu zjawisku. Myśl błyskawicznie szukała wyjaśnienia. Jeden z braci, który wyszedł do ogrodu, znalazł się prawie w tym samym momencie na górze. Po tej niezwykłej pobudce rannej /była właśnie 5’20/, już nikt nie został w pokoju. Zniszczenie po tym, jak się później okazało, wysadzeniu zamku ze składem amunicji, było okropne. Wszędzie kamienie, głazy, deski, cegły. Śnieg poryty grubą warstwą pyłu. Wszystkie dachy w pobliżu zerwane. Ghetto, zaniedbane w ciągu wojny, prawie że rozpadło się; stały jedynie mury i to w większości mocno uszkodzone. Na miejscu zaś zamku wznosiło się jedno ogromne rumowisko gruzów. Dumny zamek Jagielloński chlubnie skończył swe dzieje.
Smutna była msza św. w kościele pośród tynku, szkła, gruzu i grubej warstwy kurzu, całymi tumanami unoszącego się w powietrzu. Kiedy się to odbuduje, ale co tu myśleć o odbudowie, czy się w ogóle przeżyje? Dzięki Bogu, że nie było dotychczas żadnych ofiar w ludziach. A przecież biblioteka częściowo zniszczona, bo ogromny kamień wpadł do środka. Nad aulą scholastycką sufit przebity; gdzieindziej przez okna wpadły głazy; to znów mury się nieco zarysowały. Opatrzność Boża więc czuwa nad nami.
Odezwały się na nowo armaty. Trzeba było się spieszyć. Jeszcze zdążono zdjąć pasy we młynie, znieść część łóżek i rzeczy do schronu, gdy dłużej nie było już można pokazywać się na górze.
Walka rozgorzała na dobre. Nowe detonacje w południe – wysadzenie mostów. Samoloty nisko pikują nad miastem i ostrzeliwują z broni pokładowej niemieckie placówki. Padają także bomby. Silny wstrząs piwnicą wskazuje na bliskość celu. W autostradzie wylatują w powietrze 3 kamienie, czego już w żaden sposób nie może przeboleć O. Minister. W schronie powoli zaczęto się przyzwyczajać do nowego sposobu życia. Oprócz naszych było parę osób świeckich. Dwaj księża, zapędzeni wraz z innymi do usuwania gruzów z szosy heleńskiej, zdołali się wymknąć.
Akcję kierowniczą zaopatrzeniową objęli scholastycy, którzy wraz ze swym Ministrem dokonywali przeróżnych „wyczynów” poświęcenia i ofiarności. Kuchnia także dopisała – nikt więc nie był głodny. Wyczuwało się wzajemną miłość i życzliwość, zwłaszcza ze strony przełożonych, troszczących się o całość. Z nadzieją rychłej zmiany udaliśmy się na wieczorny spoczynek. Wtórowały modlitwom wieczornym huk pękających granatów, grzechot karabinów maszynowych i jęk rozrywających się w pobliżu pocisków. Pożary oświetlały miasto. Jak kto mógł, tak się położył: po dwu, po trzech na łóżku, byle jakoś przetrzymać noc. Rano, pomimo dużego niebezpieczeństwa kilku ojców odprawiło msze św. w kościele. W schronie była Komunia św.
Wiadomości krążyły najsprzeczniejsze, trudno było z nich coś wywnioskować. W każdym razie w schronie było dość bezpiecznie, można było więc spokojnie oczekiwać końca. Następnej nocy rozwinęła niezwykłą działalność artyleria ciężka przy współudziale różnorakiej broni. Nagle wszystko ucichło. Rano dowiadujemy się o ustąpieniu Niemców. Czyżby naprawdę? Podobno ukazały się jakieś oddziały. Biegniemy do okien. Rzeczywiście, do miasta wkracza czerwona armia. Wprawdzie jeszcze nie widać głównych sił, ale już są straże przednie. Brudni, obdarci, wynędzniali zjawiają się grupkami lub pojedynczo. Żadnej komendy, żadnego porządku. Rozglądają się na wszystkie strony. Przeważnie bez broni, ale za to z ogromnymi worami lub innymi tłumokami z „trofejną” zdobyczą. Psy, konie, ludzie, razem zmieszani, tworzą jakiś dziki obraz stepowy. Niezwyciężona armia zaczęła z niezwykłą zaciętością i podziwu godnym uporem szturmem dobijać się do domów w poszukiwaniu za Germańcami, amunicją itp. a ostatecznie kończyli zawsze na kimś lub czymś innym.
Zaczęły się nowe porządki cechujące cywilizację zbolszewiczałego Wschodu. Grabieże, mordy i wszelkie niszczycielskie zapędy wzięły górę. We młynie też zaczęto gospodarzyć, tak jak wszędzie. To samo działo się na folwarku, po domach prywatnych, w sklepach i w ogóle wszędzie, gdzie dało się coś zdobyć „wszystko posiadającym” wschodnim wybawcom. A przecież wkraczała przyjacielska radziecka armia! A przecież niosła szczęście i oswobodzenie! W kolegium zjawili się dość wcześnie pragnący nawiązać życzliwe stosunki; wynikiem serdecznej przyjaźni był brak kilku zegarków i innych rzeczy. Oswobodzenie trzeba czymś okupić. Ostatecznie nikt się tym nie dziwił. Dobrze, że już po walkach, że ustąpił jeden ciemięzca. Podziękowaliśmy więc Panu Bogu za wszystko dobre, za opiekę nad nami. Wszyscy ojcowie mogli spokojnie odprawić Msze św. w kościele. Posiłek można było już spożyć w refektarzu. Powoli próbowaliśmy wrócić do zwykłego porządku.
W niedzielę, około południa, wszczął się nieopisany popłoch wśród ludności. Niemcy wracają… Wieść ta, powtarzana z ust do ust, przejęła wszystkich trwogą. Rzeczywiście zagrały znów armaty i zjadliwie zaszczekotały maszynki. Jak się później okazało, bolszewicy, oczywiście pijani, zostali wymordowani przez mały oddziałek niemiecki w Trzetrzewinie i znów musieli się cofać. Jednak do zupełnego usunięcia się nie doszło i po jakimś czasie odzyskali swe stanowiska. Odtąd było już spokojnie. Tylko z daleka dochodziły odgłosy walki.
Trzeba było pomyśleć o odbudowie domu i folwarku. W ogrodzie zniszczone inspekta i oranżerie, całe pole usiane kamieniami. Rozpoczęła się praca ciężka, przerywana jedynie odwiedzinami nieproszonych gości. Trzeba było zaprowadzić straże, któreby oprowadzały „zwiedzających”. Najgorsze były nocne odwiedziny. Wtedy „inteligenci” wschodni silili się wprost na okazanie pogardy zachodniej kulturze.
Jednej nocy obudziło nas wołanie: pali się! Natychmiast wszyscy zerwali się z łóżek. Zaraz zorganizowano akcję ratunkową. Pożary nie należały do rzadkości, bo wszędzie włóczyli się z pochodniami szukający „szczęścia”. Paliła się tuż obok kamienica. Przy naszej czynnej pomocy ogień nie mógł się rozprzestrzenić. Straż ogniowa stłumiła pożar zupełnie. Już był świt, gdy wróciliśmy do domu zmęczeni, zbrudzeni, przesiąknięci dymem i spalenizną.
Sącz przedstawiał się w pierwszych dniach rozpaczliwie. Na ulicach pełno gruzu, rozbite czołgi i samochody, smutne sterczące szkielety domów. Powoli zabrano się do odbudowy miasta, a raczej do rozwalania domów. U nas w kolegium praca szła w szalonym tempie. Scholastycy okazali się wprost niezastąpionymi na strychach, dachach, przy zakładaniu okien i innych zajęciach domowych. Wreszcie po jakichś dwu tygodniach dom przybrał możliwy wygląd. Przedtem jeszcze nastąpiła zmiana Rektora, któremu słusznie należał się wypoczynek po tyloletnich, ciężkich trudach i staraniach o dom. Gdy włączono elektryczność, a z czasem i wodę, odcięte podczas oblężenia, można było już uważać się za panów położenia. Po przerwie blisko miesięcznej uruchomiono fakultet filozoficzny i odtąd zapanował porządek w domu prawie zwyczajny. Otwarto także napowrót szkołę dla chłopców z miasta. Mieliśmy już połączenie z innymi domami prowincji i wzajemne wiadomości o sobie.
Administracja „polska” rozpoczęła urzędowanie od gołosłownych obietnic i szumnych frazesów. Teraz poznało się w rzeczywistości, co znaczy wejście wschodnich przyjaciół. Masowe aresztowania, rozbrojenie A.K., które wydatnie przyczyniło się do zdobycia Sącza, brak pracy i warunków do życia dla najbiedniejszych, obok tego zaś wściekła propaganda lubelska w duchu czerwonej przyjaźni. W tym samym duchu propagandy działały także pochody. Oczywiście trudno w nich brać udział czynny. Naszym skromnym pochodem była ostatnia przysługa, oddana ś.p. O. Kuznowiczowi na cmentarzu heleńskim. Wielki organizator pragnął ujrzeć młodzież zakonną jeszcze raz przed śmiercią – ostatni jego list wyrażał tę nadzieję. Niestety, ostatnie spotkanie odbyło się tam, gdzie znika wszelki ból i łza i rozpoczyna się zapomnienie. Prac zewnętrznych, zakrojonych na szerszą miarę, także prowadzić nie można. O wojnie, poza dość dziwnym bombardowaniem prawie nie słychać – zato doskonale odczuwa się jej skutki.
Gdy skończyliśmy porządkowanie kolegium, znów zjawiły się władze wojskowe, by zająć je dla jeńców wojennych, oswobodzonych z obozów niemieckich. Odgrodzili zupełnie część naszą od swojej. Wszędzie warta, a dokoła kolczasty drut, symbol wolności wschodniej.
Czuje się wszędzie przemoc i gwałt, brutalną, choć często zamaskowaną, siłę i nową niewolę[56].

Podsumowanie

Gdyby przedstawione powyżej fakty oderwać od dziejowego kontekstu, można stwierdzić, że w zakresie życia religijnego i funkcjonowania instytucji Kościoła katolickiego (parafie, domy zakonne, duchowieństwo) okupacja w Nowym Sączu nie miała najtragiczniejszego przebiegu. Represje były sporadyczne i nigdy masowe, kult sprawowany był w większości bez zmian, substancja materialna ucierpiała tylko w pewnym procencie (największe zniszczenia przyniosło wysadzenie zamku, którego wszak nie dokonali Niemcy).

Ale w historii kluczową rolę odgrywa właśnie kontekst. Prawie każdy z akapitów można rozpocząć lub zakończyć frazą: „gdyby nie wojna/okupacja…” Trudno do porządku dziennego przejść nad śmiercią czterech osób, które zmarły nie z przyczyn naturalnych, ale celowych działań (egzekucja, warunki obozowe). Gdyby nie niemiecka okupacja, zapewne żyliby długie lata. Trudno pogodzić się ze śmiercią ofiar epidemii. Gdyby nie okupacja i wynikające z niej warunki aprowizacyjne oraz sanitarne, nie byłoby masowych zachorowań na czerwonkę. Trudno uznać, że aresztowanie tylko kilku duchownych to objaw łagodności aparatu represji. Gdyby nie okupacja, nie byłoby żadnych aresztowań, żadnego fizycznego i psychicznego cierpienia aresztowanych oraz uczucia niepewności i strachu wśród pozostałych. Trudno za normę przyjąć konieczność remontów zabudowań uszkodzonych na skutek działań militarnych. Gdyby nie wojna, nie byłoby takich zniszczeń. Gdyby nie okupacja, dzwony kościelne pozostałyby na wieżach. Gdyby nie okupacja, nikt nie musiałby ukrywać się w lesie. Gdyby nie okupacja…

——————————————————————————————

[1] ANS 6/3, Księga ogłoszeń kościelnych, 27 sierpnia 1939 r.

[2] Ibid., 3 września 1939 r.

[3] O. Józef Balcarek SJ – ur. 16 marca 1889 r. w Wielkiej Wiśle k. Pszczyny. Do Towarzystwa Jezusowego wstąpił 6 stycznia 1911 r. w Starej Wsi. W 1922 r. przyjął święcenia kapłańskie. Jego głównym zajęciem duszpasterskim było prowadzenie tzw. misji ludowych; w latach 1922–1923 był prefektem Małego Seminarium Duchownego w Chełmie Lubelskim, a potem socjuszem magistra w Kaliszu (1923–1925) i Starej Wsi (1926–1927), przełożonym domów zakonnych w Rudzie Śląskiej (1930–33 i 1945–50), Nowym Sączu (1936–1945), Czechowicach (1950–1957) i Biskupicach (1957–1961), w latach 1961–1963 był kapelanem sióstr zakonnych w Wilkowicach i Krynicy, od 1963 r. był ojcem duchownym i operariuszem w Rudzie Śląskiej, gdzie zmarł 16 listopada 1978 r., zob.: Encyklopedia wiedzy o jezuitach na ziemiach Polski i Litwy 1564–1995, oprac. L. Grzebień, Kraków 1996, s. 24.

[4] ANS 17/5, Józef Balcarek SJ, Moje wspomnienia z życia w Nowym Sączu przedewszystkiem odnoszące się do wypadków szczególniejszej opieki Bożej podczas wojny od r. 1939 – 1945, napisane na podstawie zapisków mojego dzienniczka o własnym życiu wewnętrznym, Wilkowice 1961, rkps, s. 2–6, 8–9.

[5] B. Kumor, Parafia i życie kościelne [w:] Dzieje miasta Nowego Sącza, t. 3, pod red. F. Kiryka i Z. Ruty, Kraków 1996, s. 192.

[6] Por.: B. Kumor, Diecezja tarnowska. Diecezja i jej stan w 1939 r. Zarząd i organizacja diecezji. Duchowieństwo 1939–1945 [w:] Życie religijne w Polsce pod okupacją hitlerowską 1939–1945, red. Z. Zieliński, Warszawa 1982, passim.

[7] ANS 6/3, Księga ogłoszeń kościelnych, 17 grudnia 1939 r.

[8] ANS 17/5, Józef Balcarek SJ, Moje wspomnienia …, s. 1v–2v.

[9] L. Migrała, L. Zakrzewski, Kościół kolejowy i parafia Najświętszego Serca Pana Jezusa w Nowym Sączu, Nowy Sącz 2007, s. 36.

[10] Por.: J. Preisner, Jezuici w Nowym Sączu przy kościele Świętego Ducha, t. II, Kraków 2003, s. 238–243.

[11] Ibid., s. 180.

[12] T. Aleksander, Życie społeczne i przemiany kulturalne Nowego Sącza w latach 1870–1990, Kraków 1993, s. 420.

[13] M. J. Nowak, Opieka zdrowotna i opieka społeczna [w:] Dzieje miasta Nowego Sącza, t. 3 , pod red. F. Kiryka i Z. Ruty, Kraków 1996, s. 424–425.

[14] Archiwum Parafii św. Kazimierza w Nowym Sączu (b. sygn.), Księga Pamiątkowa kościoła św. Kazimierza Królewicza w Nowym Sączu, t. I, k. 75–76.

[15] L. Migrała,  Kościół i parafia św. Kazimierza w Nowym Sączu, Nowy Sącz 2003, s 21.

[16] ATJKr 4216, Różne zestawienia i dokumenty Domów Prowincji Polski Południowej Towarzystwa Jezusowego za lata 1965–1979, Kwestionariusz – straty wojenne, k. 469.

[17] ATJKr 4216, Różne zestawienia i dokumenty Domów Prowincji Polski Południowej Towarzystwa Jezusowego za lata 1965–1979, Odpowiedź na kwestionariusz, k. 468.

[18] B. Kumor, Życie religijne i działalność charytatywna [w:] Dzieje miasta Nowego Sącza, t. 3 , pod red. F. Kiryka i Z. Ruty, Kraków 1996, s. 411.

[19] L. Migrała, op. cit., s. 27.

[20] ATJKr 1960, Historia domu Soc. Jesu w Nowym Sączu 2 (Ogólne wypadki w związku z wojną), k. 358.

[21] Ibid., k. 358v.

[22] Zob.: M.  Wieliczko, Kontekst historyczny losów biskupa Mariana Leona Fulmana w czasie drugiej wojny światowej [w:] Biskup lubelski Marian Leon Fulman. Pedagog trudnych lat, red. E. Walewander, Lublin 2010, s. 96–115.

[23] Zob.: J. R. Marczewski, Pięć lat internowania. Biskup lubelski Marian Leon Fulman na plebanii kościoła kolegiackiego pw. św. Małgorzaty w Nowym Sączu (1940–1945), „Tarnowskie Studia Teologiczne” 2015, t. 34, nr 2, s. 19–34.

[24] ATJKr 1440-III, Diariusz Rezydencji i M. Seminarium w Nowym Sączu 1.X.1935–30.IV.1946, k. 69.

[25] Archiwum Parafii św. Kazimierza w Nowym Sączu (b. sygn.), Księga Pamiątkowa…, k. 77.

[26] J. R. Marczewski, op. cit., s. 40–41.

[27] J. Chrobaczyński, Wojna obronna w 1939 roku i jej skutki. Syndrom września [w:] Dzieje miasta Nowego Sącza, t. 3 , pod red. F. Kiryka i Z. Ruty, Kraków 1996, s. 395.

[28] ATJKr 1440-III, Diariusz Rezydencji…, k. 49.

[29] ATJKr 1960, Historia domu…, k. 358.

[30] Por.: B. Kumor, Życie religijne…, s. 413.

[31] ATJKr 1960, Historia domu…, k. 359.

[32] APDS (b.sygn.), Liber donorum pro impetratis beneficiis a B. V. Maria clara in imagine sub tit. Consolationis in altari maiori Ecclesiae P.P. Societatis Jesi dedicatorum Neo-Sandeciae a die 8 Septembris A.D. 1896, nr. 129.

[33] J. Bulzak, J. Chrobaczyński, W latach okupacji niemieckiej (1939–1945) [w:] Podegrodzie i gmina podegrodzka. Zarys dziejów, pod red. Feliksa Kiryka, Kraków 2014, s. 449.

[34] Por.: B. Kumor, Życie religijne…, s. 414.

[35] Ibid.

[36] Zob.: W. Tajanowicz, Zgromadzenie Sióstr Służebniczek Bogarodzicy Dziewicy Niepokalanego Poczęcia (służebniczki dębickie) w latach 1939-1947 [w:] Żeńskie zgromadzenia zakonne w Polsce 1939-1947, t. IV, Studia i materiały do historii chrześcijaństwa w Polsce 4, Lublin 1987, s. 119; A. Skrzypek, Służebniczki Dębickie w diecezji tarnowskiej w latach 1891-1989, Dębica 2016, s. 278, 293.

[37] M. Gruber-Wołkowiczowa, Moje wspomnienia na temat wydarzeń okupacyjno-konspiracyjnych na Ziemi Sądeckiej z lat 1939–1945 w powiązaniu z pracą OO. Jezuitów w Nowym Sączu [w:] Sprawozdanie z obchodu uroczystości 150 lat pobytu i działalności Ojców Jezuitów w Nowym Sączu (1832–1982), Nowy Sącz 1982, s. 145–147.

[38] Zob.: S. Wawszczak, O akcji charytatywnej Kolegium Ks. Ks. Jezuitów w Nowym Sączu w czasie okupacji [w:] Sprawozdanie z obchodu uroczystości…, s. 163–164.

[39] J. Bieniek, Młyn jezuitów [w:] Sprawozdanie z obchodu uroczystości…, s. 164–166.

[40] Zob.: J. Bieniek, A wasze imię: wierni Sądeczanie. Przewodnik po miejscach związanych z ruchem oporu antyfaszystowskiego w Nowym Sączu i okolicy, Nowy Sącz 1986, s. 17, 20, 41, 53.

[41] ANS 17/5, Józef Balcarek SJ, Moje wspomnienia …, s. 13v–14v.

[42] J. Preisner, op. cit., s. 233.

[43] Więcej na ten temat: J. Preisner, op. cit., s. 233-237.

[44] APSM (b. sygn.), Józef Rams, Działalność charytatywna i konspiracyjna ludzi świeckich i księży podczas okupacji 1939–1945 w Nowym Sączu, Chełmiec 1978, mps, s. 2.

[45] J. Bieniek, A wasze imię…, s. 29.

[46] ANS 17/5, Józef Balcarek SJ, Moje wspomnienia …, s. 11.

[47] ATJKr 1960, Historia domu…, k. 358v.

[48] A. Jedynak, Martyrologia duchowieństwa diecezji tarnowskiej w okresie okupacji hitlerowskiej, Nowy Sącz 2014, s. 52.

[49] Por.: J. Bieniek, Młyn jezuitów…, s. 164; Encyklopedia wiedzy…, s. 236.

[50] Zob.: Cz. Białek, Na ratunek człowiekowi [w:] Sprawozdanie z obchodu uroczystości…, s. 161.

[51] A. Jedynak, op. cit., s. 168.

[52] R. Terlecki, Udział duchowieństwa w tajnym nauczaniu na terenie Diecezji Tarnowskiej w latach 1939–1945, „Tarnowskie Studia Teologiczne” 1986, t. 10, s. 149.

[53] L. Migrała, L. Zakrzewski, op. cit., s. 38.

[54] Na ten temat zob.: J. Bieniek, A wasze imię…, s. 20; J. Preisner, op. cit., s. 219; W. Bielawski, Zbrodnie hitlerowskie w Sądecczyźnie, „Rocznik Sądecki” 1972, t. 13, s. 184.

[55] A. Marczyński, Udział duchowieństwa w walce z okupantem w Gorcach i Beskidach w latach 1939 do 1945, „Nasza Przeszłość” 1987, t. 67, s. 226.

[56] ATJKr 1960, Oswobodzenie Sącza, mps., k. 377–379.